wtorek, 3 sierpnia 2010

Na Gran Paradiso



Po udanym odpoczynku w Chamonixie, 6 lipca wstajemy o 7 rano, by ruszyć w dalszą podróż. Naszym kierunkiem są Włochy, a dokładniej dolina Aosty oraz Gran Paradiso (4061 m n.p.m.). Z Chamonix kierujemy się do tunelu du Mont Blanc. Przejazd trasą wiodącą sercem najwyższego masywu Europy, o długości 11,6 km kosztował nas 35 €.



Po stronie włoskiej jechaliśmy już bardzo malowniczo położoną autostradą, z której zjazd był dopiero w Aoście, więc troszkę pobłądziliśmy. Zobaczyliśmy parę małych miasteczek i niezwykle krętych i mocno nachylonych dróg, ale wreszcie po kilku próbach byliśmy na dobrej drodze ku Valsavarenche. Na moje szczęście prowadził Adam, bo te kręte drogi mnie przyprawiały już o lekkie mdłości. Dodatkowo stres wywołał parcie na pęcherz, a zatrzymaliśmy się dopiero na parkingu przy wejściu do parku. Na szczęście tuż obok był camping i toalety!


Po krótkim odpoczynku i przepakowaniu startujemy na kolejny szlak. Ruszamy z parkingu na wysokości 1952 m n.p.m. Szlak wiedzie początkowo dnem doliny Seyvaz, jednak niedługo skręca by szerokimi zakosami nabierać wysokości. Na wysokości około 2150 m n.p.m. rzadko porośnięty las modrzewiowy kończy się i teraz już idziemy w pełnym, południowym słońcu. Znudzeni początkowo nudnymi troszkę zakosami i monotonnym podchodzeniem z ciężkim plecakiem, od którego znów trochę odwykliśmy, zaczęliśmy wymyślać jak uatrakcyjnić sobie marsz. Ktoś wpadł na pomysł, żeby ścigać się do celu dzisiejszego dnia, czyli schroniska Vittorio Emanuelle II na wysokości 2734 m n.p.m. Znając już dobrze tempo chłopaków, zgodziłam się pod jednym warunkiem – wygrane będą w dwóch kategoriach: mężczyzn i kobiet. Więc dalej mogłam iść już spokojnie, bo wygraną miałam już w kieszeni.



Michał z Malkolmem wzięli sobie jednak do serca ten wyścig, więc od razu wystartowali z kopyta. Adam też początkowo szybko ruszył i kilka razy mnie mijał, gdy zatrzymywałam się by robić zdjęcia. Był bardzo ciepły dzień a szliśmy wszyscy w skorupach. Mimo to szło mi się bardzo dobrze. Szlak odsłaniał piękne zakątki doliny z licznymi wodospadami, bądź spiczaste skalisto-śnieżno-lodowcowe szczyty. Szeroka i wygodna ścieżka prowadziła wśród pięknych górskich hal porośniętych wieloma gatunkami kwiatów. Bogactwo barw i kształtów na tle zbliżającego się surowego krajobrazu, stanowiło ciekawy kontrast.





Na szczęście tego dnia nie było wielu ludzi na szlaku, więc przyjemnie się podziwiało, ale też dość szybko szłam. Minęłam Adama, który tym razem robił sobie odpoczynek. Nie zatrzymywałam się na dłużej, bo wiatr wiejący od gór był dość chłodny dla rozgrzanego już ciała. Przy schronisku spotkałam grupę Polaków, którzy przyjechali zdobywać Gran Paradiso a następnie Mont Blanc. Parę minut później drugą grupę z podobnymi zamiarami. Czyli następnego dnia szykowało się polskie oblężenie tej pierwszej z gór.


Wyścig jak się okazało wygrał Malkolm, ale Michał troszkę nieświadomy niedużego dystansu dotarł do schroniska 5 minut później. Ja byłam 15 minut po Michale, więc nieźle. Adam przyszedł po mnie spokojnym krokiem. Po rozmowie z poznanymi rodakami udaliśmy się powyżej schroniska, w celu rozbicia namiotów. Tutaj poznajemy sympatycznego przewodnika z Polski i jego kolegę. Dość długo rozmawiamy o doświadczeniach i szczytnych zamiarach ich grupy. Na naszym „obozowisku” wyglądamy jak jedna banda, bo mamy takie same namioty.


Noc na dość twardym i nierównym podłożu kończy wycie budzika przed 4 rano. Ospale zaczynamy się gramolić i zbierać do drogi. Jest dość ciepło, a noc hipnotyzowała milionami gwiazd. Długo się zbieraliśmy, bo na szlaku byliśmy po 5.30. Droga początkowo wiodła potężnym gruzowiskiem. Szliśmy w kolejności z Blanca, czyli znów ja pierwsza. Parę grupek wyruszyło już przed nami, ale tu nie było już takiego komfortu przedeptanej ścieżki dopóki nie doszliśmy do zwartej pokrywy śnieżnej. Szlak wiódł po luźnych skałach a jego przebieg wyznaczały ułożone czasem kopczyki kamienne. Mimo przyświecania czołówkami trzeba było sporo ich wypatrywać. Kiedy wyszliśmy poza małą grań nie było już problemu ze znalezieniem ścieżki. Ponadto robiło się już szybko jasno i odsłaniały piękne widoki. Podchodziliśmy słabo nachylonym stokiem śnieżnym. Gdy tylko się bardziej zaczął nachylać postanowiliśmy założyć raki, bo po co było niepotrzebnie się męczyć bo stwardniałym śniegu.
Szlak nie sprawiał żadnych trudności. W jednym miejscu należało się wgramolić na skałę wysokości może 1,5 m. Dla niechcących dostępne było obejście 15 m dalej. Podchodziliśmy długą, prostą drogą lodowcową.




Grań Osła, które według książkowego przewodnika miało być mocno eksponowane, nie sprawiła najmniejszego kłopotu. Może to dlatego, że byliśmy już po tej trudniejszej na Mt Blanc. Wiał w tym miejscu jedynie dość mocny i zimny wiatr. Powyżej tej grani ścieżka pięła się już bardziej stromo w górę. Jeszcze tylko pokonanie szczeliny lodowcowej. Miała szerokości około 0,6 m, czyli wymagała dużego, uważnego kroku. Jako że niektórzy już schodzili z góry, ustępowaliśmy sobie w tym miejscu. W czasie podejścia zrobiliśmy kilka postojów by się posilić i napić herbaty. Nie były długie, bo dzień był dość chłodny.







Szczyt Gran Paradiso to nieduże, skaliste wzniesienie. Było tam stanowczo zbyt mało miejsca w stosunku do ilości osób chcących tam troszkę pourzędować. Na najwyższym punkcie stoi figurka Madonny, do której tego dnia ciężko było się dopchać. Zwłaszcza że jest już w eksponowanym miejscu. Chłopcy podeszli bliżej, jednak w chwili gdy zobaczyłam Michała przylepionego do skały i wiszącego na jego plecach przytulonego jakiegoś Francuza, stwierdziłam że to już robi się niesmaczne. Zrobiliśmy szybko kilka zdjęć i zaczęliśmy schodzić. Gdy byliśmy poniżej szczeliny i dość stromego odcinka lodowca, wiedząc że nic nam już nie zagraża na trasie zejściowej, postanowiliśmy się rozwiązać. Schodziło się więc wiele wygodniej, bo każdy ma jednak troszkę inne tempo.


Dzień stawał się coraz gorętszy, więc pozdejmowaliśmy grubsze ubrania. Było jeszcze dość wysoko i daleko do jakichkolwiek skał i zakamarków, gdy odczułam potrzebę. Faceci mają w tym względzie duży komfort. Ja tymczasem miałam na sobie jeszcze uprząż i inne paski, których zdejmowanie trochę zajmuje czasu. Pozwoliłam więc iść chłopakom przodem, korzystając że na tym odcinku do najbliższego wzniesienia nie ma nikogo, postanowiłam szybko uporać się z potrzebą. Zanim jednak wyplątałam się z tych diabelskich więzów i zabrałam do rzeczy, na pobliskim horyzoncie pojawiła się poznana wcześniej duża grupa Polaków :/ No to mieli górskie widoki. Zawstydzona szybko schodziłam już bez większych postojów, chyba żeby zdjąć wreszcie raki, niepotrzebne w rozmiękającym już mocno śniegu.


Ostatni odcinek wśród gruzowiska był już nużący, a jeszcze czekało nas schodzenie na sam dół, na parking. Gdy dotarliśmy do namiotów, okazało się że Malkolm nie ma przy sobie czekana. Zostawił go dużo wyżej, w miejscu gdzie robił zdjęcia małego wodospadu i oglądał skały. Pozostaliśmy przy namiotach aby posprzątać nasze rzeczy i zwinąć obóz. Malkolm tymczasem pobiegł szukać czekana. Po 1,5 godziny czekan się odnalazł, ale całe wydarzenie na pewno wystraszyło kolegę, nas trochę też. Gdy już byliśmy razem i w komplecie sprzętowym, ruszyliśmy w dół z naszymi dużymi plecakami. Tego dnia na szlaku było dużo ludzi, a zwłaszcza włoskich dzieciaków, które były tu na jakiejś wycieczce. Rozpierzchły się na całym odcinku, więc szybko kroczyłam starając się jak najszybciej zostawić rozwrzeszczaną gromadę z tyłu. Gdy to się udało byłam już w lesie, a za chwilę całkiem na dole.

Postanowiliśmy zjechać samochodem do campingu Gran Paradiso, bo słyszeliśmy że będzie na poziomie. Warunki sanitarne takie sobie, zwłaszcza że była dodatkowa płatność za prysznice. Okazało się był w lesie nad rzeką i pod pięknym wodospadem. Miejsce piękne, ale z milionem komarów. I wyszło nas to drożej niż we Francji. Mieliśmy je wszędzie. Mimo że było ciepło, ubraliśmy się po szyje by móc w ogóle rozbić się i coś zjeść. Dlatego ulgą było schowanie w namiocie. Po tym długim i męczącym dniu usnęliśmy wcześnie i twardo. O 7 następnego dnia wstaliśmy by zjeść śniadanie, spakować się do auta i wracać do Polski.

1 komentarz:

  1. Tak czytam i się zastanawiam: czemu w tak pięknej pasji tak trudno o sponsoring.No cóż wrażliwość na piękno gór zanika-lepiej patrzeć jak się kibole leją i tam ładować kasę!
    Dla samych relacji i zdjęć z Elbrusa a już wiemy jak oryginalnych warto wspomóc tą grupę-żeby utrwalali w nas poczucie piękna gór i przybliżali je do tych, którzy już tak wysoko chodzić nie mogą.
    Zniesmaczony nadziejowiec

    OdpowiedzUsuń