Tego dnia 14.08.2008 nasi znajomi Ola, Przemek i Marcel powrócili do Polski. My zostajemy na jeszcze parę dni w Dolomitach. Wybieramy stosunkowo łatwą, acz długą ferratę dającą nam możliwość zdobycia jeszcze dwóch dodatkowych trzytysięczników . Naszym celem staje się słynna via ferrata im. Ivano Dibona. Przed wyjazdem w Dolomity wiele nasłuchałem się o tej wspaniałej i bardzo długiej trasie. Kolega Marcin z grupy na studiach był na niej wcześniej i gorąco mi ją polecał. Mocno podkreślał przy tym walory widokowe i historyczne tej drogi.
Na dworcu autokarowym w Cortinie d’Ampezzo wsiadamy do pojazdu, który zatrzymując się m.in. nad Jeziorem Misurina a docelowo zmierza w kierunku legendarnych już chyba Tre Cime di Lavaredo. My wysiadamy po drodze do malowniczego jeziora, nieopodal restauracji Rio Gere. Z tego miejsca wyciągiem krzesełkowym wjeżdżamy na wysokość 2215m n.p.m. (Rif. Son Forca), gdzie przesiadamy się do zabawnych, przypominających trochę cygara wagoników kolejki linowej. Ta z kolei kończy swój bieg przy schronisku G. Lorenzi (2932 m n.p.m.).
Widzimy już malowniczy most zawieszony między dwiema turnicami skalnymi, którym raz po raz przechodzą spragnieni wrażeń turyści. Pod nim zieje robiąca wrażenie przepaść. My jednak zanim wejdziemy na ferratę Dibona, postanawiamy nadłożyć wcześniej trochę drogi i zrobić krótką, ale trudniejszą ferratę Biarchi. Droga ta prowadzi na trzytysięcznik Monte Cristallo – Cima di Mezzo. Trasa jest bardzo zatłoczona, ale atrakcyjna i mocno eksponowana. Zaklasyfikowana przez Dariusza Tkaczyka do grona ferrat trudnych. Jest za to bardzo dobrze ubezpieczona. W większości odcinków poprowadzona jest granią. W szybkim tempie docieramy na szczyt. Z ciekawszych zapadających po drodze kluczowych punktów przypominam sobie wspinaczkę dość wymagającą rysą. Na wierzchołku spędzamy chwilę podziwiając rozpościerającą się z tego miejsca wspaniałą panoramę Dolomitów.
Trasa powrotna teoretycznie prowadzi tą samą drogą. Jednak stalowa lina ferraty omija miejsca, gdzie mijanki z idącymi z naprzeciwka byłyby nazbyt problematyczne. Mimo tego co jakiś czas lądujemy w dość sporym zatorze ludzkim, dłuższą chwilę oczekując momentu, kiedy można będzie zrobić szybki skok w dół. Po ok. dwóch godzinach wracamy z powrotem do schroniska Lorenzi, gdzie robimy przerwę na posiłek. Oczywiście nie jemy w schronisku, a spożywamy własny suchy prowiant, który przytaszczyliśmy z dołu.
Ruszamy wreszcie w kierunku głównego celu naszej eskapady. Najpierw droga wiedzie po stalowych schodach w kierunku grani, by następnie przez krótki tunel doprowadzić nas do słynnego zawieszonego nad przepaścią mostku. Przejście po nim dostarcza dużo mniej emocji niż mogłoby się wydawać, gdy patrzy się na niego z dołu. Zaraz po jego pokonaniu wychodzimy po stalowej drabinie na ostrze grani. W kilka minut po opuszczeniu mostku dochodzimy do miejsca, gdzie znajduje się odbicie na łatwy trzytysięcznik Cristallino d’Ampezzo (3008 m n.p.m.). Wejście, zejście łącznie z pobytem na szczycie zajmuje nam około pół godziny. Nie mogliśmy sobie darować tak bliskiego szczytu.
Zmierzamy dalej via ferratą Dibona raz po raz mijając wkomponowane w skałę dolomitową wojskowe zabudowania, fortyfikacje i umocnienia. Szlak często prowadzi poprzez naturalne półki skalne. Niegdyś był wykorzystywany przez włoskich Alpini stąd historyczny charakter drogi. Aż ciężko sobie wyobrazić, że ktoś na tych stromych skałach był jeszcze w stanie prowadzić walkę. My zaprawieni w boju po dwóch tygodniach trwania naszej wyprawy na cięższych technicznie drogach czujemy się na tyle pewnie, że rezygnujemy z autoasekuracji, aby przyspieszyć marsz. Trasa jest prosta technicznie i mało eksponowana. Po długiej wspinaczce dochodzimy do rozejścia szlaków. Jest to ostatnia możliwość opuszczenia ferraty. Stromym piarżystym żlebem można dojść do szlaku wiodącego w kierunku przełęczy Tre Croci. Tam znajduje się już przystanek autokaru. Po dłuższej naradzie postanawiamy wędrować dalej ferratą. Trudności techniczne napotykamy teraz już coraz rzadziej. Coraz mniej jest na trasie odcinków wymagających ubezpieczenia. Cieszymy się więc z każdego fragmentu stalowej liny, bądź drabiny, poprzez które pokonujemy spiętrzenia skalne.
Wreszcie ferrata kończy się zupełnie. Mkniemy teraz ścieżką wiodącą zakosami w dół. Dochodzimy do szlaku oznaczonego na mapie numerem 203 i nim już bitym traktem idziemy w kierunku restauracji Ospitale. Tu czekamy na autokar. Malkolm zniecierpliwiony oczekiwaniem postanawia zrobić sobie spacer do samej Cortiny. Trasa ta nie jest zbyt długa, ale wiedzie wzdłuż drogi, do najciekawszych więc nie należy. Z Agą odpuszczamy zapełniając sobie czas rozmową i odpoczynkiem. Malkolm rusza szlakiem. Ten człowiek ma niespożyte wręcz pokłady energii.
Via ferrata ze względu na wymagania kondycyjne sama w sobie jest opisywana w przewodnikach jako poważne alpejskie przedsięwzięcie. W połączeniu z Via ferratą Maria Bianchi była poważnym sprawdzianem naszej wytrzymałości. Obie ferraty oszacowane przez Dariusza Tkaczyka w pierwszym tomie przewodnika Dolomity na 9 godzin i 40 minut. Kilka odcinków ferraty Dibona można podziwiać w filmie sensacyjnym z Sylwestrem Stallone w roli głównej – „Na krawędzi”. Stąd tytuł mojego posta ;)
Kolejnego dnia zrobiliśmy sobie zasłużony odpoczynek, do którego dodatkowo zmusiła nas pogoda. Cały dzień padał deszcze i przewalały się jedna za drugą burze. Niebo nabierało przedziwnych odcieni granatu. Wieczorem się trochę wypogodziło więc skorzystaliśmy z okazji i sprawiliśmy sobie spacer wzdłuż rzeki do oddalonego ok. 5 km od naszego kampingu taniego supermarketu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz