Początki wysokogórskiej przygody datuje się w moim przypadku na okres liceum. Zauroczony Tatrami podczas wyjazdów klasowych postanowiłem wziąć udział w letnim obozie zorganizowanym przez prof. W. Palucha. Pod koniec roku szkolnego otrzymaliśmy harmonogram wyjazdu oraz listę niezbędnych rzeczy, które powinniśmy wziąć ze sobą na wyprawę. No i zaczęły się pierwsze kłopoty, które zapoczątkowały lawinę tragicznie śmiesznych wydarzeń.
Pierwszy punkt listy mówił o tym, że musimy skombinować sobie namiot. Nie mając dostępu do sprzętu tego typu poinformowaliśmy o tym naszego profesora. Ten zaoferował nam pomoc i przyniósł swój stary namiot „po przejściach”. W czasie wyjazdu państwa Paluchów na wyprawę w Alpy namiot doznał „bliskiego spotkania trzeciego stopnia” ze stadem alpejskiego bydła. Płachta po tej przygodzie jakimś cudem ocalała, ale połamana została część tyczek. We własnym zakresie mieliśmy sobie je jakoś zreperować, bądź wymienić. Zdaliśmy się na naszą wiedzę techniczną i sami pokleiliśmy taśmą skota konstrukcję namiotu. Robota była wykonana na tzw. ostatni moment i z dużą dozą fantazji. Namiot po rozstawieniu przypominał bardziej krzywą wieżę w Pizie niż porządne schronienie przed żywiołami. Jednak mimo obaw o pierwszy jego kontakt z najlichszym wiaterkiem okazało się, że jest w stanie przetrzymać całkiem spore wichury i ulewne deszcze.
Punkt drugi… butla z gazem. Nie mając pojęcia o istnieniu takiego sprzętu jak kartusze z gazem i palnik, nasz zespół rozpoczął poszukiwania „prawdziwej butli”. Pierwszą sprowadziłem od cioci. Ucieszony tak szybko odniesionym sukcesem udałem się na stację benzynową w celu nabicia jej gazem… i tu pierwsza niespodzianka, bo butla była czerwona, a nowe przepisy dopuszczają do użytku jedynie niebieskie ( na stacji tłumaczą, że barwa czerwona zarezerwowana jest dla gaśnic i że nabicie butli jest niemożliwe). No i znowu znaleźliśmy się w punkcie wyjścia. Pewnego dnia otrzymuję telefon od rodzinki z Podlesia
Pierwszy punkt listy mówił o tym, że musimy skombinować sobie namiot. Nie mając dostępu do sprzętu tego typu poinformowaliśmy o tym naszego profesora. Ten zaoferował nam pomoc i przyniósł swój stary namiot „po przejściach”. W czasie wyjazdu państwa Paluchów na wyprawę w Alpy namiot doznał „bliskiego spotkania trzeciego stopnia” ze stadem alpejskiego bydła. Płachta po tej przygodzie jakimś cudem ocalała, ale połamana została część tyczek. We własnym zakresie mieliśmy sobie je jakoś zreperować, bądź wymienić. Zdaliśmy się na naszą wiedzę techniczną i sami pokleiliśmy taśmą skota konstrukcję namiotu. Robota była wykonana na tzw. ostatni moment i z dużą dozą fantazji. Namiot po rozstawieniu przypominał bardziej krzywą wieżę w Pizie niż porządne schronienie przed żywiołami. Jednak mimo obaw o pierwszy jego kontakt z najlichszym wiaterkiem okazało się, że jest w stanie przetrzymać całkiem spore wichury i ulewne deszcze.
Punkt drugi… butla z gazem. Nie mając pojęcia o istnieniu takiego sprzętu jak kartusze z gazem i palnik, nasz zespół rozpoczął poszukiwania „prawdziwej butli”. Pierwszą sprowadziłem od cioci. Ucieszony tak szybko odniesionym sukcesem udałem się na stację benzynową w celu nabicia jej gazem… i tu pierwsza niespodzianka, bo butla była czerwona, a nowe przepisy dopuszczają do użytku jedynie niebieskie ( na stacji tłumaczą, że barwa czerwona zarezerwowana jest dla gaśnic i że nabicie butli jest niemożliwe). No i znowu znaleźliśmy się w punkcie wyjścia. Pewnego dnia otrzymuję telefon od rodzinki z Podlesia
- Mamy dla ciebie niebieską butlę!
-Hurra i znów w ostatnim momencie uratowany.
-Hurra i znów w ostatnim momencie uratowany.
Butla może nie była ideałem oczekiwań… ale nie ma co narzekać. Darowanemu koniowi w zęby się nie patrzy. Sam żelazny pojemnik ważył 5kg, do tego dochodziła jeszcze masa 5 litrów gazu. Jakoś nie przyszło mi wtedy do głowy, że to obóz wędrowny i trza będzie to na własnych barkach targać do góry. W dniu, gdy z zapakowanymi do maksimum plecakami i naszą zdobyczą (butlą gazową) w ręce stawiliśmy się na miejscu zbiórki… profesor W. Paluch spojrzał na nas wielkimi oczami i zapytał:
-Co to jest?
-No jak to co? Butla… przecież była wymieniona na liście.
Profesor bez słowa udał się do bagażnika swego samochodu i po chwili wrócił w ręce z aluminiowym kartuszem o pojemności 0,5 litra :D Nic no, mamy butlę, to trzeba sobie teraz z nią jakoś radzić. Wymieniałem się tym ciężarem z moimi towarzyszami „niedoli” Marcinem i Bartkiem. Obawy miałem tylko podczas wędrówki po odsłoniętym grzbiecie Niżnych Tatr podczas burzy. Przecież jak piorun huknie we mnie to wybuch zmiecie pół góry.
Punkt trzeci… wyżywienie. Poza kilkoma zupkami chińskimi zabrałem także ze sobą odpowiednią ilość ówczesnych koron słowackich. W pierwszym napotkanym sklepie zakupiłem sobie 20 puszek RedBulla i słoik Nutelli, no i pieniądze niemal się skończyły. Nie dość, że do ciężaru butli dołożyłem sobie przez swoją głupotę kolejne rzeczy do dźwigania, to jeszcze tak nielogicznie zrobione zapasy żywności w zastraszającym tempie ulegały kurczeniu. Słoik nutelli starczył mi do ostatniego dnia obozu, ale wyczyszczony z zawartości został co do grama. Do dziś nie zapomnę chwili kiedy na koniec obozu prof. Paluch zakupił dużego arbuza i olbrzymia ilość lodów… dokładkom z mojej strony nie było końca. Mój głód był nie do zaspokojenia. Efektem tego pierwszego zderzenia z górami wysokimi była utrata 7 kg z mojej i tak już mizernej masy ciała. :)
Jednak za przygody oraz braterską więź, która wywiązała się między nami w górach nie wahałbym się zapłacić kolejnymi siedmioma kilogramami ;).
-No jak to co? Butla… przecież była wymieniona na liście.
Profesor bez słowa udał się do bagażnika swego samochodu i po chwili wrócił w ręce z aluminiowym kartuszem o pojemności 0,5 litra :D Nic no, mamy butlę, to trzeba sobie teraz z nią jakoś radzić. Wymieniałem się tym ciężarem z moimi towarzyszami „niedoli” Marcinem i Bartkiem. Obawy miałem tylko podczas wędrówki po odsłoniętym grzbiecie Niżnych Tatr podczas burzy. Przecież jak piorun huknie we mnie to wybuch zmiecie pół góry.
Punkt trzeci… wyżywienie. Poza kilkoma zupkami chińskimi zabrałem także ze sobą odpowiednią ilość ówczesnych koron słowackich. W pierwszym napotkanym sklepie zakupiłem sobie 20 puszek RedBulla i słoik Nutelli, no i pieniądze niemal się skończyły. Nie dość, że do ciężaru butli dołożyłem sobie przez swoją głupotę kolejne rzeczy do dźwigania, to jeszcze tak nielogicznie zrobione zapasy żywności w zastraszającym tempie ulegały kurczeniu. Słoik nutelli starczył mi do ostatniego dnia obozu, ale wyczyszczony z zawartości został co do grama. Do dziś nie zapomnę chwili kiedy na koniec obozu prof. Paluch zakupił dużego arbuza i olbrzymia ilość lodów… dokładkom z mojej strony nie było końca. Mój głód był nie do zaspokojenia. Efektem tego pierwszego zderzenia z górami wysokimi była utrata 7 kg z mojej i tak już mizernej masy ciała. :)
Jednak za przygody oraz braterską więź, która wywiązała się między nami w górach nie wahałbym się zapłacić kolejnymi siedmioma kilogramami ;).
Zdjęcie wykonane aparatem Marcina podczas zupełnie innego obozu w zupełnie innych górach, ale w tym samym towarzystwie. Na zdjęciu od lewej: Bartek, ja i Marcin :)
Ciepłe początki przygody z górami... :) Powodzenia w przygotowaniach, a w ramach podziękowania za ładną opowieść - podobna historia o pierwszych latach "Histmaga" ;)
OdpowiedzUsuńhttp://histmag.org/?id=2120
Cieplik nie naciągaj się tak,podziwiam i pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńRafał Ochojski
O tak! Początki zawsze albo i nie są trudne:)
OdpowiedzUsuń