Krywań położony jest w Tatrach Wysokich, zbudowany jest ze skał krystalicznych. Długo uważany był za najwyższy szczyt Tatr, może dlatego, że w odniesieniu do Doliny Koprowej, nad którą góruje, stanowi największą deniwelację tych gór. Jest narodową górą Słowaków i jedną z najbardziej rozpoznawanych gór, ze względu na swój charakterystyczny kształt (taki tatrzański Mattenhorn).
Krywań jest bardzo odosobnioną górą i dość daleko położoną od innych dwutysięczników. Pewnie dlatego panują tu bardzo specyficzne warunki mikroklimatyczne, wiążące się z dużą zmiennością stanów pogodowych i dużą ich intensywnością, mówiąc dokładniej częstym zachmurzeniem, zjawiskami burzowymi, silnym wiatrem. Obecność wybitnego szczytu, podwyższonego dodatkowo o krzyż daje pole do popisu wyładowaniom atmosferycznym w czasie burz. Potwierdzić to mogę osobiście wspominając o dwóch nieudanych próbach zdobycia tego szczytu, właśnie z powodu burz. Jednak nie mam ochoty tego do końca potwierdzać, bo ilekroć będąc w jakiejś innej części Tatr i mając jakąkolwiek widoczność, miałam okazję zrobić dużo zdjęć dumnego Krywania. Więc to taka niegościnność z jego strony!
Pierwszego dnia wybraliśmy się na Sławkowski Szczyt a następnego dnia naszym celem miał być Krywań. Na wspomnienie o wcześniejszych moich próbach już miałam tremę. Dlatego tym razem należało wyruszyć jeszcze wcześniej. Wskaźnikiem była pora pierwszego rannego kursu Elektriczki, sympatycznej, torowej kolejki górskiej łączącej Poprad z ważniejszymi kurortami górskimi i Tatrzańskimi szlakami.
Tak więc pojechaliśmy niemalże pustym wagonikiem do Szczyrbskiego Plesa – miejscowości i jeziora, skąd rozpoczynał się szlak. Zgodnie z naszą mapą podejście miało zając w sumie około 5 godzin. Jedna z tabliczek wskazujących kierunek trasy, już niedługi informuje nas, że na szczyt zostały nam jakieś 2 godziny. Był słoneczny poranek, więc tym razem musi się udać! Doświadczeniami dnia poprzedniego i naszym sporym nadrobieniem czasowym trasy, stwierdziliśmy, że mamy chyba mapę w wersji dla emerytów.
Tak oto ochoczo pięłam się lasem w górę, spodziewając się niebawem szczytu. Mimo wszystko długo szło się lasem, potem kosówką, wreszcie wśród hal i skał. 2 godziny minęły, gdy nad Krywańskim żlebem spotkały się 2 szlaki by już jako 1 prowadzić na szczyt. Tempo mieliśmy dobre, ale tym razem chyba nasza mapa miała rację, bo szczyt musiał być dość wysoko nad nami. Mówię musiał, bo już oczywiście zdążył otulić się chmurą.
Podeszliśmy dość stromą ścieżką wytyczoną po skałach ma Mały Krywań i potem już grzbietem na główny szczyt. Ścieżkę przebiegła nam kozica, chyba trochę zdziwiona ludźmi o tak wczesnej porze, bo rzeczywiście szliśmy pierwsi. Na szczyt należało się wdrapać po skałach korzystając z pochyłej półki, którą przechodzą w sezonie tysiące turystów. Myśląc o przeciętnym turyście, mijanym później przy zejściu, czyli w adidasach, sandałach i innych trampkach, myślę że łańcuch mógłby się tam przydać.
Na szczycie Krywania tego dnia stanęliśmy jako pierwsi, chmury przetaczały się z dużą szybkością, ale pozwoliły na zrobienie kilku zdjęć w kierunku Polskich Tatr i Wysokich. Korzystając z wygranej zjedliśmy zwycięską tabliczkę czekolady. Niedługo po nas na szczycie zjawiło się trzech młodych, dobrze przygotowanych w góry, chłopaków. Tak oto w piątkę jeszcze przez parę minut cieszyliśmy się szczytem, gdy wreszcie postanowiliśmy z Michałem schodzić.
Im byliśmy niżej, tym więcej ludzi pięło się do góry, odpoczywało w ciężkim trudzie, poprawiało ubiór. Społeczność tam idąca niczym nie różni się od tłumów idących po naszej polskiej stronie, na Giewont. Cóż, każdy ma swoją świętą górę, więc nie ważne jak jesteś przygotowany, ważne że masz wejść. Swoją drogą podziwiam te rodziny z dziećmi, starszymi, nadwagą i niedowagą, ubranych i nieubranych, którzy odważnie idą na tą, niełatwą w sumie górę.
Od rozejścia szlaków gdzieś do samego lasu, spotykaliśmy ludzi, którzy pytali, czy daleko jeszcze, bo idą zgodnie ze szlakiem już 2 godziny a góry nie ma! Więc chyba jednak nie tylko ja źle zrozumiałam drogowskaz :/ Słysząc jednak, że na szczyt jeszcze od 0,5 do 1 godziny drogi, niektórzy byli zniesmaczeni i chyba nam nie wierzyli. Na wszelki wypadek robili postój, by zebrać siły w dalszą drogę.
Było południe, więc nie spieszyliśmy się ze schodzeniem, odwiedziliśmy też Jamske Pleso, schowane w lesie blisko szlaku. Michał proponował jeszcze jedną trasę na ten dzień, ale ja czułam, że moje nogi wysoko mnie już nie poniosą tego dnia. Poza tym mocno się już zachmurzyło i gdy wchodziliśmy do lasu, wszystko nad nami spowite było mgłą. Niedługo potem usłyszeliśmy nad głowami helikopter lecący w kierunku Krywania :/ Dobrze, że już jesteśmy w bezpiecznym miejscu.
Udaliśmy się na jakiś regionalny obiadek, który z powodu podobieństwa naszego języka i słowackiego okazał się na talerzu czymś zupełnie innym niż się spodziewaliśmy. Byliśmy jednak bardzo głodni, więc talerze opróżniliśmy szybko. Następnego dnia w Tatrach pogoda była wyśmienita, my jednak patrzeliśmy ich osłonecznioną panoramę z basenów termalnych w Popradzie, również zażywając dużo słońca i ruchu :P W końcu należało jakoś uczcić 2 udane zdobycze górskie ;)
Nie wiem dlaczego odczuwam spokój patrząc na Krywań i waszą relację, nie dzieje się tak nadal w przypadku Orlej :D
OdpowiedzUsuń