niedziela, 30 maja 2010

W stronę Świnicy – 29.XII.2007



To był jeden z najładniejszych pogodowo dni w Tatrach. Postanowiłem z Ciepłym i Agą pójść na Giewont (1895 m n.p.m.) i ewentualnie dalej. Na Giewont doszliśmy szybko z Doliny Strążyskiej przez Grzybowiec (czerwony szlak). Następnie udaliśmy się w stronę Czerwonych Wierchów.


Po drodze spotkaliśmy Marcina i Alę. Dalszą drogę kontynuowaliśmy razem. Z Giewontu Kopa Kondracka (2005 m n.p.m.) wydawała się być tak blisko, a jednak podejście kosztowało trochę wysiłku. W dodatku nagle zerwał się silny wiatr i zaczął w nas sypać strasznie twardymi i drobnymi płatami śniegu, które mocno kuły. Trudno się oddychało, musieliśmy zasłaniać twarz i uważać żeby nie dać się przewrócić. O dziwo wiatr po kilkunastu minutach ustał. Niebo było nadal bezchmurne i doszliśmy do Kopy Kondrackiej. Na kopie było kilka osób i nawet jeden narciarz.

Szkoda było nam dnia więc udaliśmy się w stronę Kasprowego Wierchu (1987 m n.p.m.) – w końcu to tylko 2 godzinki z Kopy. Mnie jednak już wtedy zaczęła chodzić po głowie niespokojna myśl - może dałoby się zdążyć i na Świnice (2301 m n.p.m.) wejść. Nie byłem jeszcze na Świnicy zimą. Widziałem ją z oddali i jakby czułem jej przyciąganie. Gdy stanęliśmy na Kasprowym było już późno – nie pamiętam, która była godzina ale zachód powoli się zbliżał. Powietrze było jednak niesamowicie przejrzyste i wciąż wspaniale było widać otaczające nas szczyty, a w tym i Świnicę.

Z Kasprowego na Świnicę to tylko 1,5 godziny dumałem sobie. W końcu nie wytrzymałem i lekko podśmiechując się powiedziałem, że pójdę w stronę Świnicy, i żeby nie czekać na mnie. Dodałem, że zejdę sobie do Murowańca przez Przełęcz Liliowe. Cały czas jednak skrycie myślałem o wejściu na Świnicę. Trudno mi to wyjaśnić, po prostu coś mnie tam ciągnęło… Dojście do Przeł. Świnickiej zajęło mi jednak więcej czasu niż przypuszczałem. Już ewidentnie zachodziło słońce. Zastanawiałem się cóż robić – patrząc na wspaniały zachód słońca. Miałem w końcu czołówkę – księżyc zapewne też by poświecił… Stąd to tylko godzinka, a nawet pół godziny starczy jak się postarasz - takie myśli mnie nachodziły.

Spojrzałem raz jeszcze na Świnicę i zauważyłem jak ktoś z niej schodzi. Był to samotny mężczyzna około 35 letni. W końcu do mnie doszedł – spytałem się skąd idzie. Rzekł mi, że przeszedł Orlą Perć. Później jakoś w rozmowie wyszło, że reszta jego kompanów została na Kozim Wierchu, bądź Koziej Przełęczy – już nie pamiętam dokładnie. Myślę, że szedł z Koziej Przełęczy, gdyż niemal niemożliwością jest przejść całą trasę Orlej Perci w jeden dzień w warunkach zimowych (latem nie ma z tym większych problemów). W każdym razie byłem pod wrażeniem. Po paru słowach spojrzał w dół i ruszył przełęczą świnicką na dół. Odchodząc rzucił jeszcze spoglądając na mnie, że nie trzeba mieć raków i mógł je ściągnąć do tego zejścia. Wtedy jeszcze nie miałem raków ani czekana, a zejście w dół trochę mnie niepokoiło – kąt niemal 90 stopni. Spojrzałem na słońce – całkiem już zaszło. Machnąłem ostatecznie na Świnicę. Cyknąłem jej ostatnie zdjęcie, spakowałem aparat do plecaka i przystąpiłem do schodzenia.

Nie było tak trudno schodzić jak się obawiałem. Robiło się jednak coraz szybciej ciemno. Szedłem szybko starając się dogonić samotnego wędrowca. Zacząłem zjeżdżać na tyłku. Zbliżałem się do niego. Nikogo oprócz nas nie było. On jakby przystanął. Gdy już byłem jakieś 10 metrów od niego nagle się do mnie odezwał z pytaniem jak iść. Cały czas szedłem za nim i nie myślałem, iż zgubimy drogę. Nie było innych śladów oprócz naszych, a w ciemności trudno o dobrą orientację. Szliśmy teraz razem na czuja – bo oczywiście nie wiedziałem jak iść, coś tam tylko mi się zdawało. On pierwszy torował drogę. Zacząłem się trochę niepokoić patrząc na niego. Szedł nierównym krokiem, coraz głębiej oddychał, wolno podnosił się gdy wpadał w śnieg – widać było po nim, że jest na ostatkach swoich sił. A droga nie była najlepsza, co parę kroków nasze nogi wpadały głęboko w śnieg. Trzeba je było wyciągać, znów parę kroków i znów się zapadaliśmy.

Na chwilę stanęliśmy i napiliśmy się. Było mroczno, otaczające szczyty zasłaniały upragnione światło księżyca. Wyciągnęliśmy czołówki. Zwolniłem towarzysza z prowadzenia i odtąd ja torowałem drogę, mając również większy wpływ na jej kierunek. Czułem, że mam jeszcze sporo sił. Wciąż szliśmy na czuja, cały czas zapadając się w śniegu. I tak wleźliśmy jak się okazało w kosodrzewinę, i jeszcze głębiej zaczęliśmy wpadać pod powierzchnię śniegu. Koszmar łazić w takim śniegu i wpadać w przykrytą nim kosodrzewinę! W końcu się trochę uspokoiło. Doszliśmy do jakiejś bardziej płaskiej powierzchni. Zaraz jednak okazało się, że jest to staw – Długi Staw, a może Zielony Staw, nie wiem który. Pokrywa lodowa nie była zbyt mocna – słyszeliśmy jak pęka. Powoli też robiłem się zmęczony – co jakiś czas migało mi jakieś niebieskie światło przed oczyma, gdy spoglądałem na niebo. Udało nam się jednak wygramolić z tego stawu i ruszyliśmy za strumykiem. Wtedy już wiedziałem, że trafimy na Hale Gąsienicową.

Na hali rozeszliśmy się. Musiałem jeszcze wrócić do Zakopanego, gdzie nocowaliśmy, a on nocował w Murowańcu. Schodząc pomyliłem drogi i znalazłem się na narciarskim szlaku. Ten szlak jest dłuższy i sporo czasu zajęło mi zejście. Momentami biegłem – nie wierząc, że ta droga wciąż się nie kończy. Na koniec zostało mi jeszcze dojście z Kuźnic na piechotę do miejsca naszej noclegowi w centrum Zakopanego. Tym razem odpuściłem sobie Świnicę, ale nie żałuję tej decyzji, no może troszkę…

O to foty z tego dnia:

































2 komentarze:

  1. Opis godny zawodowej relacji z wypadu w góry wysokie, a zdjęcia niepowtarzalne- warto sponsorować tą grupę młodych ludzi i rozwijać ich pasję, bo takich zdjęć nawet w kalendarzach o tematyce górskiej nie widziałem.

    Gór Miłośnik

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale jesteś odważny... :) Relacja trzymała mnie w napięciu. Widoki piękne są zimą, ja jednak nie wędruję wtedy, doświadczenia takiego jeszcze nie mam.

    OdpowiedzUsuń