piątek, 28 maja 2010

Drogą wspomnień – pierwszy raz w wąwozie Orrido Comelle…


Tuż po skończeniu liceum wziąłem udział w obozie górskim odbywającym się w Wysokich Taurach, Masywie Dachsteinu oraz w Dolomitach. Organizatorami tej wspaniałej eskapady był duet nauczycieli geografii a zarazem niesamowitych pasjonatów podróży, którzy swą miłością do górskich wędrówek zarazili już rzesze młodzieży – państwa Paluchów.


Nabrawszy już nieco doświadczenia na tatrzańskich obozach, tym razem udało mi się uniknąć spektakularnych głupot i spakowałem się jak należy. W zgranej kompani ruszyliśmy na podbój Alp. O wielu przygodach, które miały miejsce podczas tego i innych licealnych obozów pewnie przyjdzie Wam (naszym wiernym Czytelnikom ;) jeszcze nie raz czytać na tym blogu. Teraz chciałbym pominąć nieco chronologię i skoczyć do chwili kiedy znalazłem się u podnóży masywu Pala.

Zaraz po opuszczeniu busa w Gares ruszyliśmy szybkim krokiem przez gęsty las w górę. Miejscami ścieżka biegła na tyle stromo, że trzeba było pomagać sobie rękoma. Na plecach ciążyły nam mocno spakowane plecaki. Dotarliśmy do rozgałęzienia szlaków. Odbicie w lewo prowadziło do ukrytego w lesie, bajecznego wodospadu Cascata Bassa. Jest to najładniejszy wodospad jaki udało mi się do tej pory zobaczyć. Woda malowniczymi warkoczami spada w z wysokości kilkudziesięciu metrów w postaci szerokiego strumienia. Spędziliśmy tu długie chwile nie mogąc do syta nacieszyć się tym widokiem. Wróciliśmy na główny szlak wędrówki, który doprowadził nas do stóp potężnego skalnego urwiska, z którego szczytu jedną wąską strugą wody spadał w dół dużo wyższy, ale już nie tak malowniczy jak poprzedni wodospad Cascata Alta. To tam w górze znajduje się wylot wąwozu Orrido Comelle i to właśnie tam staniemy po upływie, według przewodnika niecałych 30 min. Chyba autor się sporo pomylił…! Niemożliwym wydaje się dostanie tam, a zrobienie tego w 30 minut pewnie graniczy z cudem.

Dochodzimy blisko ściany skalnej i skręcamy w lewo wędrując wzdłuż niej. W pewnym momencie ścieżka robi obszerny zakos i stajemy na wąskiej skalnej półeczce, która w szybkim tempie zaczynamy wspinać się ku wylotowi wąwozu. Jeszcze trzeba obejść jeden nieprzyjemnie eksponowany moment, w którym skalna półka mocno się zwęża i opada ku przepaści. Dalej trasa nie dostarcza już większych emocji. Zdziwieni spoglądamy na zegarki… rzeczywiście nie upłynęło nawet pół godziny od momentu kiedy ruszyliśmy ścieżką od wodospadu.

Teraz przekraczamy most zawieszony nad potokiem Orrido Comelle i wzdłuż ścian wąwozu pniemy się ku dolinie Val delle Comelle. Cały czas trzymamy się prawej strony wąwozu, co jakiś czas napotykając miejsca trudniejsze technicznie ubezpieczone liną, bądź też drabinami. Mimo ciężkich plecaków pokonujemy wszelkie trudności bez kłopotów. W pewnym miejscu gubimy szlak i idziemy dnem wyschniętego koryta potoku, pokonując na swej drodze potężne głazy. Po wyjściu z tej wąskiej skalnej gardzieli oczom naszym objawił się przedziwny krajobraz płaskodennej, U-kształtnej, suchej doliny, otoczonej ogromnymi ścianami „gigantów Pali”.











Tu rozbijamy w miarę sprawnie nasz namiot (czego nie można było powiedzieć podczas pierwszych noclegów na wyprawie:). Namiotową ekipę stanowi doborowe towarzystwo. W trzyosobowym namiocie śpią moi przyjaciele i towarzysze niejednej górskiej przygody Marcin i Bartek oraz młodszy kolega ze szkoły Adam, który raz po raz zadziwiał nas swoją niesamowitą kondycją. Nie będąc w stanie się pomieścić barkami w namiocie śpimy na zakładkę, jedni głowami zwróconymi ku tyłowi namiotu inni ku wylotowi. To rodzi pewne niedogodności… ;) Na tej wysokości, przy wiecznie panującym w Dolomitach deficycie wody, ciężko z dbaniem o dokładną higienę całego ciała. Po trudach kilkugodzinnej wędrówki, chyba nie musze Wam opowiadać jak mogą śmierdzieć stopy. Śpiąc w tej konfiguracji nie mogliśmy uniknąć wzajemnego wdychania smrodu ;) ale nawet i te traumatyczno-zabawne chwile wspominam teraz z wielkim sentymentem… a może ze szczególnym sentymentem wspominam właśnie wszystkie tego typu niewygody.

Dziewczyny bardziej zaprawione w boju nacierają się stwardniałym śniegiem, zalegającym w ocienionych miejscach doliny od zimy. Przed noclegiem z kolegą Furerem (jednym z Gimbusiów – tak nazywaliśmy ekipę z gimnazjum im. Mikołaja Kopernika w Katowicach) udajemy się w dół wąwozem Oriddo Comelle po wodę.


Poranek kolejnego dnia był chłodny, ale pogodny. Zwijamy nasze obozowisko i ruszamy w dalszą drogę doliną Comelle. Trasa ta wiedze przez trzy płaskie piętra doliny oraz ścianki, które znajdują się na końcu każdego z nich. Chwile spokojnej wędrówki przeplatane są więc momentami bardziej ekscytującej wspinaczki ubezpieczonej liną (niby nic trudnego, jednak z ciężkimi plecakami, bywa naprawdę ciekawie). Idąc w górę doliny napotykamy ponor, gdzie znika woda strumyka. Ciekawe zjawisko… rzeka zamiast zwężać się w górę jej biegu, rozszerza się. W ostatnim z pięter doliny rozbijamy nasz drugi obóz. Poszukiwania wody zabierają nam tu znacznie więcej czasu. Wreszcie znajdujemy cieknący po ścianie skalnej ciurek i przystawiając butelkę spędzamy długie minuty w oczekiwaniu aż się napełni. Chwile te zapełniamy gawędzeniem o kolejnych górskich podbojach, które staną się naszym udziałem… m.in. w takich miejscach jak to, podczas tej wyprawy zrodził się pomysł, a raczej marzenie podboju Mont Blanc.
Po opuszczeniu doliny wchodzimy na płaskowyż Altipiano. Krajobraz, który rozpościera się dookoła jest iście księżycowy. Dopiero tu po kilku dniach wędrówki po masywie Pali napotykamy pierwszych ludzi, którzy zazwyczaj wyjeżdżają tu kolejką do schroniska Rosetta i stamtąd rozłażą się we wszystkie strony, ale jedynie w obrębie samego płaskowyżu. To właśnie ta dzikość i spokój stanowią największe atuty tych wysuniętych daleko na południe, położonych z dala od głównych tras migracji turystów rubieży Dolomitów. Tego dnia wchodzimy jeszcze na szczyt Cima Della Fradusta (2939 m n.p.m.) i schodzimy do naszej cudownej doliny na biwak. Kolejnego dnia miał być nasz wielki dzień – wejście na pierwszy w życiu trzytysięcznik.




C.D.N. …a do masywu Pali, już jako współorganizator wypraw będę powracał jeszcze niejednokrotnie… i jeszcze niejedną przygodę przyjdzie mi przeżyć w miejscu, które jak mi się zawsze wydawało poznałem już bardzo dobrze, a jednak zawsze się w tej kwestii myliłem.

Wszystkie zdjęcia autorstwa Marcina O., strzelane jeszcze analogowym aparatem i skanowane :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz