Wpis Kasi Ch. pod poprzednim postem przypomniał mi chwile, kiedy oderwani spod opieki wychowawców i opiekunów obozowych, na własną rękę rozpoczęliśmy eksperymentowanie z górami wysokimi. Tuż przed praktykami „Region Południe” po drugim roku studiów, grupa „zapalonych Łazików ;)” spakowała plecaki i ruszyła wprost w tatrzańskie szaleństwo. Były ostatnie dni czerwca, ale wysoko w górach zalegały jeszcze całkiem ( jak na tą porę roku) spore płaty śniegu.
Przygodę rozpoczęliśmy w Dolinie Kościeliska, gdzie przecioraliśmy się przez jaskinie: Raptawicką i Mylną. Nocleg mieliśmy w Ornaku, a następnego dnia zrobiliśmy trasę przez Czerwone Wierchy, zahaczając o Giewont aż do schroniska na Hali Kondratowej. Z tego miejsca Aga i ja ruszyliśmy do Zakopanego uzupełnić nadszarpnięte zapasy żywności. Musieliśmy się mocno spieszyć, bo schronisko na noc ogradzane było elektrycznym pastuchem, w celu ochrony przez grasującym nieopodal niedźwiedziem. Ten brunatny rozbójnik dzień wcześniej rozbił szybę i próbował się wgramolić przez okna. Idąc o zmroku lasem każdy przewalony konar drzewa, bądź większy kamol przy ścieżce przetwarzany był przez moją wybujałą wyobraźnie w niedźwiedzia.
Kolejnego dnia część ekipy przedostała się przez Świnicę i Zawrat do Piątki, a Kasia Ch., Ala z Marcinem, Aga i ja przebiliśmy się do Murowańca. Po noclegu na hali, z samego rana wyruszyliśmy na lekko po Świnicę (2301 m n.p.m.). To był ostatni etap wyprawy dla Ali i Marcina. Wprost ze szczytu pospieszyli do Zakopanego na pociąg, a my podbudowani łatwym zdobyciem Świnicy daliśmy się ponieść ułańskiej fantazji i po krótkim odpoczynku postanowiliśmy przełazikować do Piątki. I od chwili podjęcia tej decyzji zaczyna się przygoda, która najbardziej z całego tego wyjazdu utkwiła mi w pamięci ;)
Mieliśmy przeskoczyć przez Krzyżne (2114 m n.p.m.) a później już szybkim tempem w dół podążać w kierunku Pięciu Stawom Polskim. Według mapy trasa zakrojona jest na jakieś 3,5 godziny marszu. Z początku wszystko układało się po naszej myśli. Idąc w dobrym tempie, w krótkim czasie znaleźliśmy się nad Czerwonym Stawem, gdzie kilka chwil spędziliśmy rozkoszując się widokiem kaczeńców… i to by było na tyle sielanki. Po pierwsze oczom naszym ukazała się wielka połać rozmiękłego, przepadzistego śniegu ciągnąca się aż po samą przełęcz, a po wtóre nadciągnęła burza :) Przebierając w miejscu nogami gramoliliśmy się po kolana w białej breji, starając się usilnie robić to szybko, bo zdawaliśmy sobie sprawę, co grozi nam podczas burzy na tej wysokości. Jednak zdobycie tego dnia Świnicy, ciężkie plecaki i śnieżna mordęga wysysała z nas resztki sił. Co przycupnęliśmy sobie na chwilę, wyładowanie podrywało nas do dalszej walki. Po pokonaniu przełęczy na złamanie karku, nie bacząc już na nic, ruszyliśmy w strugach deszczu w dół. W momencie, gdy usłyszeliśmy huk wody, przyszła kojąca myśl, że to Siklawa, a schronisko już tuż, tuż. Po ciemku dotarliśmy do Piątki. Kasia zalała telefon komórkowy, Aga przemoczona do suchej nitki, a ja byłem tak głodny, że kromka chleba była mi słodziutkim rarytasem, jednak cała nasza trójka czuła wielką radość z dopiero co przeżytej przygody. Właśnie dla takich chwil chodzi się po górach ;)
P.S. Zdjęcie w poście autorstwa Marcina O. :)
Dokładnie, właśnie dla takich chwil chodzi się po górach!! Widok schroniska po trudzie i znoju na szlaku, niewygodne łóżko, które po całodziennej wędrówce zamienia się w królewskie łoże, wspólne posiłki to tylko część tego, czego w codziennym życiu nie doceniamy :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie, jestem wierną fanką i czytaczką bloga :) Kasia Ch.
Po długiej drodze to marzę tylko o widoku łóżka, ale już po chwili znowu chcę wracać na szlak :)
OdpowiedzUsuń