niedziela, 23 maja 2010

Ostatni wypad - Tofana di Mezzo (3244 m n.p.m.) i di Dentro (3236 m n.p.m.) przez Punta Anna – 18 sierpień 2008.

To był ostatni dzień na wypad w góry. Nazajutrz mieliśmy jechać z rana do Bolzano aby zdążyć na autokar do Polski. Ciepły (Michał) z Agnieszką planowali wybrać się z Cortiny d’ Amprezzo na słynne Tre Cime di Lavaredo. Mnie jednak wciąż ciągnęło do wysokiego... Pod koniec trzeciego tygodnia w Dolomitach, zauroczony tymi górami, ciągle było mi ich mało. Przed wyjazdem Michał pokazując mi miejsca w jakich się znajdziemy stwierdził, że możemy zdobyć nawet dziewięć trzytysięczników. Miałem ich już siedem. Będąc tak blisko nie potrafiłem sobie odpuścić dwóch pozostałych po di Rozes (3225 m n.p.m.) Tofan w tym najwyższej di Mezzo – leżą one blisko siebie i można na nie spokojnie wejść jednego dnia.


Wstałem wcześnie. Niebo było bezchmurne rankiem. Nie musiałem się długo zastanawiać. Szybko się zebrałem i ruszyłem spod naszego campa w Cortinie d' Amprezzo. W taki ładny dzień postanowiłem dojść sobie pieszo do schroniska Rif Pomedes (2003 m n.p.m.). Szedłem swoim tempem, a więc dosyć szybko ale wewnętrznie nie śpieszyłem się. Chyba gdzieś koło 10 tej byłem przy schronisku. Kilka dni wcześniej byłem tu z Marcelem, Przemkiem, Olą, Ciepłym i Agą. Przeszedłem wtedy z Marcelem i Przemkiem ferratę Punta Anna. Padało wtedy i zrezygnowaliśmy z dalszej drogi. Tym razem była pogoda i ludzie na szlaku. Momentami robiło się nawet trochę ciasnawo. Większa część drogi tą ferratą wiedzie grzbietem. Są duże ekspozycje ale ubezpieczenia (czyli stalowa linka) minimalizują zagrożenia i przy dobrej pogodzie jest bezpiecznie o ile ma się formę, i umiejętności w poruszaniu się w trudniejszym terenie. Droga nie odbiega znacznie trudnością od orlej perci – więc nie jest źle. Raz jeszcze miałem okazję spojrzeć na di Rozes.

Niedługo stanąłem na Punta Anna (2273 m n.p.m.). Puściłem się w kolejną ferratę G. Olivieri, która również wiedzie skalistym grzbietem. Obie ferraty są dosyć podobne. Na niebie coraz bardziej się chmurzyło. Niebawem zaczęła pojawiać się mgła. Trochę się niepokoiłem nad możliwością nadejścia burzy. Największe wrażenie zrobił na mnie trawers, w którym przez kilka chwil znajdowałem się bezpośrednio nad kilkusetmetrową przepaścią.
Na di Mezzo dotarłem bez większych problemów. Szczyt jest otoczony metalowymi „płotami” – które zabezpieczją przed lawinami zimą. Na samym wierzchołku znajduje się metalowy krzyż.



Chwilę po tym jak znalazłem się na di Mezzo, pojawiła się duża mgła i niewiele udało mi się zobaczyć widoków ze szczytu. Chciałem jak najszybciej ruszyć dalej na di Dentro, które znajduje się stosunkowo blisko ale we mgle nie potrafiłem znaleźć drogi. Wciąż stawałem przy stromym urwisku i mimo, że chwilami widziałem kawałek drogi na kolejną Tofanę, to nie potrafiłem znaleźć do niej dojścia. Na szczycie było mało osób – głównie tych którzy wjechali tu kolejką i nie potrafili pomóc mi w odnalezieniu drogi. Osoby, które minąłem na ferratach, gdzieś przepadły. Poszedłem więc do restauracji na stacji kolejki – tam również nikt nie potrafił udzielić mi wskazówek. Osoby, które na co dzień tam pracują tłumaczyły się, że one tylko wjeżdżają wyciągiem i nie orientują się w tutejszych drogach, podobnie tłumaczyli pracownicy kolejki. Poirytowany ruszyłem raz jeszcze na wierzchołek. Schodziłem z niego bardzo powoli szukając odbicia na di Dentro. W końcu udało mi się zauważyć właściwą drogę.

Mgła powoli rozrzedzała się i ruszyłem dalej. Nikt już nie szedł w stronę di Dentro, to mnie jednak nie martwiło. Czułem się pewnie, mimo mojej wpadki z orientacją. Pozostała część trasy była zresztą łatwiejsza. Niebawem stanąłem na moim dziewiątym trzytysięczniku. Z tego miejsca
miałem ładny widok na di Mezzo. Uszczęśliwiony rozpocząłem schodzenie. Wkrótce minąłem biwak degli Alpini – co nietypowe w Dolomitach jest to biwak drewniany, ładnie wkomponowany w otaczające go skały. Trochę się rozpędziłem i wylądowałem na kolejnym szczycie - C. Ma Formenton (2830). Robiło się coraz później, a ja coraz bardziej głodny. Wszystko co z sobą wziąłem już zjadłem. Szedłem uważnie, aby znaleźć drogę w dół. Znów dotarłem do bivaku degli Alpini. Zmęczony wszedłem do niego. Jest dosyć duży i przestronny. Można w nim bezpiecznie i dosyć wygodnie nocować. Niestety było mało jedzenia. Coś małego i zielonego okazało się być cytryną, oprócz niej tylko kilka cukierków. Krążyłem wokół tego schronu, gdyż z mapy wynikało, iż nie daleko za nim jest odbicie w dół. W końcu je dojrzałem. Trochę za pośpiesznie poleciałem w kierunku drogi zejściowej i przez to znalazłem się w niezbyt bezpiecznym miejscu, które w dodatku się osuwało. Niechcący wywołałem małą lawinę kamienną. Jej głośny huk i łatwość jej wywołania, trochę mnie przeraziło. Gdybym się osunął wylądowałbym cały roztrzaskany gdzieś w dole. Chwilę odetchnąłem i zacząłem gramolenie się na właściwą drogę. Schodziłem w dużym skupieniu. Zawsze trzeba pamiętać, że przy zmęczeniu jesteśmy bardziej podatni na nieuwagę. Powtarzałem sobie ciągle w myślach, że muszę zachowywać koncentrację i to pomagało. Pierwsze większe zmęczenie dzięki cytrynie i kilku cukierkom zaczęło mijać. Wysłałem smsa do Ciepłego i Agi, że wrócę później. Pod koniec schodzenia zrobiło się ciemno. Zachód słońca szybko przeleciał. Wyjąłem czołówkę i kontynuowałem schodzenie. Znów zgubiłem drogę ale znajdowałem się w łatwiejszym terenie i wiedziałem dokąd mam zmierzać. Mocno wykończony – jakoś przed północą znalazłem się w campusie. Wykorzystałem jak mogłem ostatni dzień w Dolomitach.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz