To był mój drugi wypad w Dolomity. Pierwszy, w sierpniu 2007, z Michałem, przeszedł do historii jako deszczowo-śnieżny, ale bogaty w przygody dwojga tułających się po górach marzycieli. Ten drugi wyjazd, w gronie bardziej już złożonym (Michał, Malkolm, Marcel, Ola, Przemek i ja), okazał się łaskawszy w warunki pogodowe, więc przywieźliśmy sporo wysokogórskich przygód.
Dla mnie ta wyprawa stanęła pod dużym znakiem zapytania jakieś 3 dni przed datą wyjazdu, gdy paskudne choróbsko rozłożyło mnie na łopatki. Grypa, zapalenie pęcherza i potworne osłabienie spowodowały, że straciłam zapał do wyjazdu i rozważałam odsprzedanie mojego biletu komuś, kto nie zepsuje reszcie ekipy wyprawy. Cóż innego miałam myśleć, jeśli dzień przed odjazdem stan zdrowia nie wskazywał poprawy, a ja byłam tak słaba, że nie byłam stanie przyciągnąć troków w plecaku. Silna motywacja z Michała strony doprowadziła mnie jednak do autobusu, w którym miałam jeszcze kilkanaście godzin na dojście do zdrowia.
Oczywiście to tak szybko nie nastąpiło, a pierwsze kilometry w górach, z ciężkim plecakiem, i początkowo nawet nieduże podejścia dały mi się mocno we znaki i wyzwalały duże obawy na najbliższe plany. Po pierwszym dniu i nocy w górach zaczęłam dostrzegać szybkie poprawy w stanie zdrowia. I od treningowej wspinaczki na Cima Ombretta Orientale zaczęłam stopniowo nabierać sił, choć niektóre objawy choroby jeszcze czasem przeszkadzały…
Kolejnego dnia naszym celem była Marmolada – najwyższy szczyt Dolomitów, gdzie spaliśmy u stóp jej południowej ściany już 2 noce. Poszliśmy „ na lekko”, zostawiwszy plecaki w biwaku wczesnym, słonecznym rankiem ruszyliśmy w szlak. Pierwszą obawą była pogoda, która dzień wcześniej stroiła z nas żarty w postaci burz. Co jeśli nas złapie na szlaku składającym się z żelaznych umocowań? Na myśl o wspinaczce w czasie burzy po piorunochronie żołądek podchodził mi do serca.
Początkowo gramoliliśmy się nużącą ścieżką po osypującym się piargu. Gdy jednak dotarliśmy do właściwego szlaku, który rozpoczynał się pionową żelazną drabiną umocowaną w skale, poczułam że tu nie będzie żartów. I jeśli podejmuję decyzję, żeby iść dalej, muszę też tędy wrócić. Nie wiem czy pod wpływem silnie jeszcze działających leków na mój organizm, nie analizowałam sytuacji w sposób mi zwyczajowy: Czy aby na pewno sobie poradzę? Lecz, po prostu, wraz z resztą ekipy, wyciągnęłam uprząż, lonże i kask z plecaka i dokładnie to wszystko na sobie pozapinałam, zostawiając oczywiście pod ręką aparat ;)
Pierwsze kroki stawiane na metolowych, wyślizganych już nieco stopniach i przepinanie co kilka metrów karabinków na żelaznych przepinkach via ferraty kosztowały mięśnie dużego naprężenia, a umysł ciągłego skupienia. Może dlatego szybko pokonywaliśmy wysokość i trudności. Zatrzymywaliśmy się w momentach, gdzie układem ciała należało się dostosować do chwytów czasem naturalnych, a w dużej mierze sztucznie umieszczonych na grani. Oczywiście jak tylko się dało, stojąc na szerszej półeczce, kto mógł wyciągał aparat by uwiecznić nasz wyczyn.
Koniec sztucznych umocnień oznaczał rychłe zbliżanie się do szczytu. Jeszcze parę metrów skrajem lodowca i spokojne podejście na szczyt. Pogoda była piękna i choć przetaczających się kłaczków chmur po szczycie nie spieszyliśmy w dół. Pamiątkowe zdjęcia przy krzyżu na szczycie, posiłek (nie ma to jak czekolada w górach!), pamiątkowe zdjęcia słynnego wychodka na Marmoladzie, którego wylot znajduje się wprost nad południową, wspinaczkową ścianą tej góry, odwiedziny w małym, blaszanym schronisku.
Trzeba było jednak wracać, bo na szczyt pięło się coraz więcej ludzi, a droga wejściowa i zejściowa zachodniej grani jest ta sama. Nie uniknęliśmy oczywiście mijanek, ale już bardziej swobodnie, radośni ze zdobyczy schodziliśmy w dół. Dopiero zakwasy następnego ranka, gdy trzeba było z ciężkim plecakiem wracać w dół doliny, udowodniły jak duży był to dla mięśni wysiłek ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz