Kolejne dni na Spitsbergenie mijały szybko, a ja czas spędzałem w warsztacie i kursując między bazą, a stanowiskiem badawczym, które założyliśmy na Półwyspie Baranowskiego. Potężne lodowe jęzory oraz strzeliste turnie podziwiałem tęsknym wzrokiem z poziomu tundry. Wiedziałem, że przyjdzie czas, kiedy znajdę się tam wysoko… tylko ile jeszcze przyjdzie mi czekać!
Aż tu nagle, szóstego dnia mojego pobytu na Spitsbergenie pada hasło, że kolega z ekipy technicznej, który nazajutrz wraca do Polski szuka kogoś do towarzystwa w góry. Akurat tego dnia nic specjalnego nie miałem do roboty, więc czym prędzej z uciechą zgłosiłem się na ochotnika. Sebastian wziął strzelbę, ja dostałem rakietnicę i dodatkowo każdy z nas otrzymał jeszcze po radiotelefonie. Tak wyposażeni ruszyliśmy żwawym krokiem w kierunku zachodnim przez kolorową tundrę. Naszym celem był szczyt Skoddefjellet (783 m n.p.m.). Jeśliby przenieść ów szczyt na warunki polskie zginąłby gdzieś nawet wśród niższych pasm Beskidu, ale tam na Spitsbergenie klimat mocno przesunął granice poszczególnych pięter górskich w dół. Dla przykładu najwyższe partie Babiej Góry znajdują się w piętrze hal, a w Arktyce już podstawy gór są ponad tym piętrem.
Stwierdziliśmy, że od razu po przejściu doliny Ariedalen władujemy się na grzbiet, którym przez kolejne wierzchołki będziemy wędrować, aż do samego szczytu Skodde. Gdy tylko stanęliśmy na grzbiecie, poczuliśmy się jakby na granicy dwóch skrajnie różnych światów. Po lewej stronie rozciągał się bajecznie różnobarwny świat tundry, wybrzeża, za którymi rozpościerały się ciemne wody morskie. Patrząc na prawo w oczy uderzał niesamowicie piękny krajobraz skutej lodem krainy. Gdzie okiem sięgnąć tam lodowce i wystające ponad ich powierzchnie szczyty. Podejście było dość strome, dlatego raz po raz zatrzymywaliśmy się, aby odpocząść, a przy okazji nacieszyć się do syta tym pięknem, które nas zewsząd otaczało. Droga po grzbiecie przez kolejne wierzchołki wiodła dość łagodnie, dopiero samo podejście na kopułę szczytową Skoddefjellet dało się nam mocniej we znaki. Na szczycie sesja zdjęciowa, posiłek i ruszamy w drogę powrotną. Tym razem po zejściu z naszego wierzchołka ruszyliśmy prosto wzdłuż osi doliny Arie. Jako, że stok okrywał drobny gruz skalny, a nachylenie powierzchni było spore, bardzo szybko traciliśmy wysokość. Ten odcinek trasy pokonaliśmy w bardzo krótkim czasie i już po chwili staliśmy na powierzchni lodowca. Teraz chwila przerwy, aby założyć raki na nogi i kontynuujemy zejście osią „lodowej drogi”. Jako, że lodowiec jest mały i nie posiada szczelin, nie stosowaliśmy żadnych dodatkowych zabezpieczeń.
Później zostało już nam tylko pokonanie wału moreny czołowej i zejście tundrowym stokiem wprost do bazy. W momencie posmakowania gór Spitsbergenu, byłem już pewien, że nie znajdzie się siła, która w czasie wolnym na dłużej zatrzyma mnie w bazie :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz