sobota, 24 lipca 2010

Mont Blanc cz. II - 2 lipca 2010


Jest jeszcze sporo czasu do świtu, kiedy Adam pojawia się przy naszych namiotach. Umawiamy się, że my założymy tylko uprzęże, lonże, kaski itp. oraz przygotujemy namioty i spotkamy się z nim przy sławnym żlebie Rolling Stones. Po chwili Adam szybkim krokiem rusza do góry. Na śnieżnym stoku widzę tylko poruszające się światełko jego lampy czołowej. Wysoko powyżej nas w kuluarze widzę kolejne dwa światła. Czyli tylko jeden zespół dwójkowy wyruszył przed nami. Jest dobrze, może nawet uda się dostać nocleg w pokoju w schronisku Gutier, do którego mamy zamiar dojść tego dnia. Odpinamy podtrzymujące konstrukcję namiotu tyczki i przygniatamy leżącą na ziemi płachtę kamieniami, aby w razie wichury namiot nie został zdmuchnięty w przepaść. Będzie tu na nas czekał do naszego powrotu ze szczytu. Jest bardzo mroźno. Próbuję podnieść jeden z kamieni, którym dzień wcześniej przygniotłem fartuchy śnieżne namiotu i okazuje się to niemożliwe. Przymarznięty mocno do materiału i podłoża. Nie szarpię na siłę, aby nie porobić dziur w naszym starym, dobrym Komodo.

Zapalamy czołówki na kaskach i ruszamy w górę. Ja jeszcze przy namiocie zakładam na nogi raki. Ułatwi mi to bardzo przejście po stromym śnieżnym stoku i powinny mi się przydać w żlebie Rolling Stones. Ze śniegu wchodzimy na skały. Już tutaj zaczyna towarzyszyć nam stalowa lina. Nie wpinam się jednak jeszcze do niej, bo trudności skalne są minimalne. Zęby raków głośno zgrzytają po skale. Czekanem pomagam sobie podczas gramolenia. Staję na brzegu kuluaru Rolling Stones i czekam tu na zmierzającą w moim kierunku Agnieszkę. Adam siedzi już bezpiecznie po drugiej stronie. Malkolm został jeszcze trochę w tyle za Agą. Z góry nic nie leci, więc zaczynam szybki trawers żlebu. Raki przydają mi się bardzo szczególnie przy przechodzeniu środkowego – najbardziej stromego fragmentu ścieżki. Po chwili siadam spokojnie przy Adamie. Teraz kolej na Agę. Radzi sobie świetnie i po krótkim czasie dołącza do naszej dwójki. Agnieszka nie ma na nogach raków, dlatego pokonanie trawersu zajmuje jej trochę więcej czasu. Do stalowej liny w kuluarze się nie wpinamy, bo zwisa ona dwa metry ponad naszymi głowami. Próba użycia w tym miejscu pętli tylko spowolniła by pokonanie tego niebezpiecznego miejsca, które słynie z toczących się z góry z dużym impetem kamieni niosących spore zagrożenie dla wspinaczy. Miejsce to cieszy się bardzo złymi statystykami. Teraz kolej Malkolma na pokonanie tego charakterystycznego odcinka. Ja wykorzystuje ten czas na zdjęcie z nóg raków.
Ruszamy do góry. Adam stwierdza, że pójdzie trochę szybciej, aby czym prędzej - jeśli nadarzy się taka okazja – zarezerwować dla nas miejsca w schronisku. Po krótkiej przerwie ruszamy także my z Agą. Idzie mi się bardzo fajnie. Trasa wiedzie typową Via Ferratą. Ekspozycja jest minimalna. Momentami przeszkadza jedynie znaczna kruchość skały. Cały czas widać punkt docelowy naszej dzisiejszej wspinaczki – schronisko Gouter (3817m n.p.m.). Dowiadujemy się od Adama, że znajdujemy się już powyżej naszego rekordu wysokości. Do tej pory najwyższym szczytem, który zdobyliśmy była Marmolada (3343m n.p.m.). Na altymetrze Adama jest już ponad 3400 m n.p.m. Droga wiedzie do góry grzebieniem skalnym. Trudności wzrastają jedynie w miejscach, gdzie skały pokryte są lodem, albo trzeba pokonać małe, zlodzone płaty zbitego śniegu. W momentach prostszej wspinaczki stalowa lina znika. Generalnie jednak prowadzi nas niemalże do samych drzwi schroniska.

Dochodzimy do Goutera szybko, jako druga ekipa tego dnia. Jest nadzieja, że jeżeli ktoś, kto wcześniej zarezerwował nocleg nie dotrze do schroniska załapiemy się na spanie w pokoju. Tak, czy siak z góry płacimy po 20 euro i jesteśmy pewni noclegu, tyle że może się okazać, że śpimy na podłodze. Adam znowu łapie się na zniżkę dzięki karcie OEAV i płaci bagatela jedynie 7 euro (taniej niż nocleg w schronisku w Tatrach!) Trzeba sobie w przyszłości sprawić tę niesamowitą kartę. Przed nami cały długi dzień, który spędzamy na odpoczynku i posilaniu się. Wychodzimy powyżej schroniska, gdzie siadamy na śniegu, w pełnym słońcu przy naszych palnikach. Gdy napełniliśmy już nasze żołądki do syta, udajemy się do schroniska. Adam zasypia na ławce, a my gawędzimy studiując mapę. O 18.00 musimy opuścić wygodne ławy jadalni, bo stoliki zarezerwowane są dla ludzi, którzy opłacili sobie obiad. Stoimy więc w przedsionku i czekamy aż ponownie będzie można usiąść w ciepłej jadalni. Poznajemy tam przesympatycznego Anglika, z którym gawędzimy dłuższą chwilę. Później sami zaczynamy przygotowywać dla nas w menażkach posiłek. W schronisku nie wolno używać palników z gazem, więc musimy wyjść na zewnątrz, gdzie szaleje burza. A właśnie! Zapomniałbym o niej… w godzinach popołudniowych rozpętała się burza, której towarzyszyły spore opady śniegu. Dziwnie się czułem stojąc na stalowej platformie przed schroniskiem na wysokości ponad 3800 m n.p.m. i słuchając przetaczających się grzmotów. W czasie, gdy posilaliśmy się w przedsionku jadalnia opustoszała i można było ponownie zając tam miejsce. Nie dostaliśmy jednak miejsca w pokoju. Powoli stoły przygotowywane były do noclegów. Ten, który ja sobie obrałem na miejsce spania, bardzo długo oblegali włosi, którzy wypijali kilka kolejek wódki. Na szczęście tuż po 21.00 oni także udali się do swych pokoi i mogłem wreszcie rozwinąć karimatę i śpiwór. Zawinąłem się w mojego ciepłego Małacha i z głową zwróconą ku oknu podziwiałem widoki. Burza na szczęście odpuściły i teraz na niebie pojawiły się gwiazdy. Chyba zasnąłem na krótko, ale obudziłem się zaraz po 23.00 i od tamtej pory wyczekiwałem pełen emocji sygnału do startu. Cały dzień w Gouterze nie miałem zasięgu, dopiero wtedy w środku nocy udało mi się wysłać sms do domu. Za kilka godzin zacznie się ten dzień, na który tyle czasu czekaliśmy! Oby wszystko poszło po naszej myśli.












Brak komentarzy:

Prześlij komentarz