piątek, 23 lipca 2010

Mont Blanc cz. I - 30 czerwca i 1 lipca 2010


Nadszedł wreszcie ten długo oczekiwany dla nas dzień – środa 30 czerwca 2010 roku, kiedy to z głowami pełnymi marzeń stanęliśmy na początku naszej podróży. Rano ostanie dopinanie formalności związanymi z wypożyczonym przez nas samochodem, później długie minuty próbowania upchnięcia rzeczy, które zabierzemy ze sobą w bagażniku, by wreszcie tuż przed godziną 11.00 mknąć autostradą A4 z Katowic w kierunku Zgorzelca. Tuż przed granicą chcieliśmy jeszcze zatankować taniej benzyny. Jednak okazało się, że zanim dotarliśmy do stacji paliw już byliśmy w Niemczech. W związku z tym musieliśmy zawrócić auto i powrócić do Zgorzelca, gdzie w samym centrum miasta zatankowaliśmy do pełna bak. Dalej trasa wiodła przez terytorium Niemiec. Ten odcinek podróży minął nam bez większych perypetii. Wybrana przez nad droga prowadziła autostradami przez Drezno, Chemnitz, Zwizkau, Plauen, Hof, Bayreuth, Norymbergę, Stuttgart, a dalej przez Szwajcarię (Zurich i Berno). Droga terytorium tego bogatego państwa nie była taka jakiej się spodziewaliśmy. Liczne zwężenia i remonty dróg bardzo utrudniały swobodną jazdę. Nad ranem jechaliśmy już nadbrzeżnymi miejscowościami Jeziora Genewskiego, by w końcu przekroczyć granicę szwajcarsko-francuską. Droga dojazdowa do Chamonix prowadziła poprzez zakosy nad przepaściami. Kierowcami naszej wyprawy byli Adam Segeth i Agnieszka Janus. Odwalili kawał dobrej roboty.

Koło piątej nad ranem położyliśmy się spać w samochodzie zaparkowanym pod dolną stacją kolejki Bellevue w miejscowości les Houches (1007m n.p.m.). Po godzinie 8.00 wstaliśmy, spakowaliśmy plecaki na 4 dni działalności górskiej i wyjechaliśmy kolejką linową do la Chalette (1801m n.p.m.), dalej Tramwajem du Mont Blanc do le Nid d ‘-Aigle (2372m n.p.m.). Teraz już tylko marsz w górę. Ostatnie spojrzenie za siebie na lasy i hale porośnięte trawą i już obracam swój wzrok ku królestwu lodu i skał. Ten widok będzie nam towarzyszył przez kilka kolejnych dni. Powalający krajobraz, o którym śniłem od lat, a który do tej pory podziwiałem jedynie na pocztówkach, obrazkach w książkach i ekranie komputera.

Na samym początku trasa wiedzie po wygładach lodowcowych. Później mylimy drogę i pakujemy się dłuższą okrężną trasą przez lodowiec Bionnassay. Śnieg topi się pod intensywnym promieniowaniem słonecznym. Upał mocno daje się nam we znaki. Plecaki mamy stanowczo za ciężkie. Trzeba będzie zostawić część rzeczy, bez których można się obyć w depozycie przy schronisku Tete Rousse (3167m n.p.m.). Dochodzimy do schroniska, gdzie nie bawimy zbyt długo. Idziemy z Agnieszką rozbić namiot w wyznaczonym do tego miejscu. Nasze lekkie buty górskie są mocno przemoknięte po marszu w śnieżnej breji. Nie ma sensu targać ich wyżej. Następnego dnia zaczynamy wędrówkę w skorupach (plastikowe buty wysokogórskie). Żałuję, że od początku nie korzystałem z plastikowego obuwia, a treków nie zostawiłem na dole w bagażniku samochodu.
Rzut oka na otaczające nas krajobrazy i zabieram się za topienie śniegu na picie i posiłki. Aga zasypia zmęczona w namiocie. Próbuję ją wyciągnąć do schroniska, bo zbliża się burza, ale po chwili daję za wygraną (mission imposible ;) Nie ma jeszcze Malkolma, który z najciężej załadowanym plecakiem został godzinę w tyle za nami. Idę wyjrzeć na próg schroniska, gdzie też on się podziewa tyle czasu. Powoli dochodzi już do celu dzisiejszej wędrówki. Także widać, że jest porządnie zmęczony. Na drugi dzień będzie musiał zrobić dokładną selekcję swojego ekwipunku i wybrać te najbardziej niezbędne rzeczy. Jestem pełen podziwu dla niego, że zdołał wnieść na tą wysokość tak gargantuicznej wielkości plecak. Adam korzystając ze zniżki, którą daje mu karta OEAV postanawia spać w schronisku. Malkolm rozbija namiot koło naszego i także udaje się na odpoczynek. O zachodzie słońca wszyscy budzimy się i wychodzimy przed namiot jeszcze trochę pogotować, spakować się na kolejny etap naszej wędrówki, porobić zdjęcia i spróbować skontaktować się z rodzinkami w Polsce. Dłuższą chwilę śledzę wzrokiem trasę na kolejny dzień. Z niepokojem zawieszam oko na przejściu przez żleb Rolling Stones. Jakoś to będzie :-)















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz