wtorek, 27 lipca 2010

Mont Blanc cz. III - 3 lipca 2010


Leżę na stole, a minuty płyną bardzo powoli. Po północy moja czujność wzrasta. Obserwuję każdą wychodzącą ze schroniska osobę. Na razie wszelkie migracje ludzi odbywają się tylko między wychodkiem a schroniskiem. Przez okno podziwiam skupiska świateł. Tam daleko w dole, blisko 3 km niżej znajduje się gęsto zabudowane dno doliny. O godzinie pierwszej w nocy z zamyślenia wyrywa mnie budzik w komórce Agnieszki. Daję jej znać, że jeszcze nie pora, że jeszcze nikt nie wyruszył na szlak.

Mija kolejne pół godziny i postanawiam wstać. Robię pierwsze ruchy w celu zwinięcia mojego śpiwora, a tu nagle lawina poruszenia przebiega przez schronisko. Wszyscy jak na komendę wstają i zbierają się do wyjścia. Zapala się światło i zaczyna panować istny harmider. Pakujemy rzeczy, które bierzemy w góry do dwóch plecaków, a do pozostałych dwóch rzeczy które będą na nas czekać w schronisku. Jeszcze w przedsionku zakładam raki. Wszelkie powroty do budynku wiążą się z wielkim przepychaniem. Wychodzimy na śnieg powyżej schroniska i tam zakładamy uprzęże, wiążemy linę i prusiki.

Wybija 2.30, gdy jesteśmy wreszcie gotowi do wymarszu. Przed nami na stoku wąż utworzony ze świateł czołówek. Startujemy! Czuję się nad wyraz dobrze. Nie boli mnie głowa i nie czuję mdłości. Reszta naszej ekipy odczuwa mniejsze lub większe dolegliwości. Idziemy wydeptaną ścieżką wiodącą przez obszerne plato lodowe. Przekraczamy magiczną barierę 4000 m n.p.m. Przechodzimy nieopodal szczytu Dome du Gouter i kierujemy się na schron Valot. Tu ja przegrywam zakład o piwo z Adamem, gdyż nie wiedzieć czemu zakodowałem sobie, że schron leży na wysokości blisko 4500 m n.p.m., a nie jak jest w rzeczywistości 4364 m n.p.m. Samopoczucie mi dalej dopisuje. Mam wrażenie, że mógłbym zdecydowanie szybciej pomknąć w górę, ale partnerstwo liny zobowiązuje. Widzę, że Aga początkowo skarżąca się na mdłości też idzie w bardzo szybkim tempem.

Powyżej schronu wychodzimy na grań. Początkowo jest ona stosunkowo szeroka, ale w pewnym momencie mocno się zwęża. Idziemy ścieżką minimalnie szerszą niż dwie stopy, a po jednej i po drugiej stronie grani znajdują się stromo nachylone stoki śnieżne, a pod nimi całkiem porządne przepaście. Pod sam koniec grań rozszerza się i wychodzimy na obszerny szczyt. Stoimy na „dachu Europy”. Spełnia się jedno z marzeń, które od wielu lat zaprzątało moje myśli. Pierwszy raz pomysł zdobycia Mont Blanc pojawił się w mojej głowie jeszcze podczas letniego obozu alpejskiego tuż po skończeniu liceum. Na szczycie wykonujemy masę zdjęć i kręcimy filmy. Radość nie do opisania, ale już myślimy zafrasowani o dalekiej drodze, która czeka na nas w dół. Na samym wierzchołku rozbolała mnie głowa. Zażywam aspirynę i mam nadzieję, że szybko mi przejdzie. Próbuję wysłać smsy do rodziny i przyjaciół w Polsce, ale zasięgu brak. Nie wiem ile minut siedzimy na szczycie. Czas płynie tu jakby inaczej. W ogóle chyba do końca sobie jeszcze nie uświadamiam faktu, że to już koniec. Zdobyliśmy Mont Blanc (4810 m n.p.m.) !

W końcu ruszamy powoli w dół. Tracimy metr za metrem z wysokości. Głowa zupełnie przestaje mnie boleć dopiero poniżej 4000 m n.p.m. Dochodzimy do schroniska Goutera i Adam postanawia tu zostać. Jest mocno osłabiony i w tej sytuacji kusząca cena 7 euro, które płaci za nocleg skutecznie odwodzi go od dalszej wędrówki. Rano dowiadujemy się, że miał wówczas gorączkę około 39˚C. Aga, Malkolm i ja postanawiamy schodzić niżej kolejne 20 euro od osoby za nocleg mocno nadwyrężyłoby nasz wyprawowy budżet. Jest już trochę późno i głowę mi zaprząta myśl o to jak przejdziemy przez żleb Rolling Stones. Dodatkowo w oddali chmury strasznie rozwijają się w pionie. Są wręcz podręcznikowym przykładem cumulonimbusów (chmur burzowych). Póki co jeszcze świeci nad nami słońce.

Przepakowujemy schronisku nasze plecaki i szybkim tempem ruszamy w dół. Jesteśmy gdzieś w połowie drogi, gdy do moich uszu dobiegają pierwsze grzmoty zbliżającej się burzy. Przeprawa z ciężkim plecakiem grzebieniem skalnym w dół momentami przysparza sporych trudności. Burza jest już naprawdę blisko. W pewnym momencie do uszu moich dochodzi elektryczne brzęczenie. Sprawdzam wszelkie metalowe przedmioty, które niosę ze sobą począwszy od karabinków, a skończywszy na czekanie… i nic. Rzut oka na wystającą z grani skałę i już wiem skąd dochodzi dziwny odgłos. Ciarki przebiegają mi po plecach. Jesteśmy w bardzo niebezpiecznym miejscu, na grzebieniu skalnym, gdzie cały czas towarzyszy nam stalowa lina. W każdej chwili może uderzyć piorun. Stresujące zjawisko powtarza się w jeszcze jednym miejscu.

W pewnym momencie gubimy z Agnieszką szlak i wpakowujemy się w bardzo grząski teren. Jest stromo, a spod nóg co chwila usypują nam się kruche odłamki skał. Z dużym trudem wracamy na właściwą trasę. Gdy stajemy na brzegu żlebu Rolling Stones burza rozszalała się na dobre. Pierwszy ten niebezpieczny moment na trasie pokonuje Malkolm. Po chwili siedzi już spokojnie po drugiej stronie. Teraz kolej na nas. Najpierw Aga, zaraz za nią ja. Przechodzimy bezpiecznie na drugą stronę. Zaraz po naszej przeprawie środkiem żlebu schodzi kamienno-śnieżny zsów. Malkolm mówi, że jak szliśmy z góry poleciał także kamień, ale wyhamował powyżej nas. Nie chciał nam wcześniej o tym mówić, aby nie wytrącić nas z równowagi. Teraz wszyscy troje ruszamy w dół po śnieżnym stoku. Pokonuję ten odcinek częściowo zjeżdżając na tyłku, częściowo idąc. W momencie, gdy ustało napięcie dopada mnie zmęczenie.

Dochodzimy do naszych namiotów w ulewie. Bardziej przypominają nam one sadzawki niż schronienie przed żywiołami, ale po chwili ma się to zmienić. Stawiamy konstrukcję i pozwalamy wodzie spłynąć po powierzchni. Okazało się, że przed wyruszeniem do Goutera nie pozamykaliśmy okien. Teraz pewnie w środku jest bardzo mokro. Wchodzę i rzeczywiście trochę wody jest. Wycieram ją chusteczką higieniczną i pytam Malkolma jak tam u niego. Mówi, że ma zalany namiot. Odpowiadam, że my też. Po chwili ten dodaje – wybieram wodę menażką. Na to ja, że w takim razie u nas jest sucho :P

Długą chwilę siedzimy bezczynnie ciesząc się suchym schronieniem. Gdy robi się trochę cieplej w namiocie ściągamy przemoczone ubrania i rozwijamy śpiwory. Zaczynamy gotowanie. Nie opuszczając przedsionka, wychylam się na zewnątrz i nabieram saperką śniegu do menażki. Gotujemy w namiocie, starając się przy tym nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, aby nie przewrócić palnika. Trzymam także cały czas kartusz z gazem, asekurując go w ten sposób przed wywrotką. Po chwili w namiocie robi się bardzo ciepło. Pijemy herbatę za herbatą. Przez cały dzień ataku szczytowego spożywaliśmy mało płynów i teraz jesteśmy bardzo odwodnieni. Gdy przestaje padać robi się stosunkowo ciepło. Wychodzimy z namiotu rozprostować kości. Po powrocie szybko zasypiamy zmordowani w ciepłych śpiworach. Tego dnia zrobiliśmy ponad 1000 metrów w pionie w górę i ponad 1600 metrów w pionie w dół. Poprzedniej nocy prawie nie spałem. Dodać do tego jeszcze wszystkie emocje, które przeżywaliśmy to nie ma się co dziwić, że teraz całą noc śpię jak zabity :-) Moi towarzysze wędrówki także poszli w me ślady.














1 komentarz: