Książka różni się znacznie od innych pozycji poruszających problematykę dużych, polskich wypraw w Himalaje. Wcześniej najczęściej trafiałem na powieści, gdzie historie wspinaczki przedstawiane były przez członków tzw. szpicy wyprawy, czyli zespołu dokonującego ataku na szczyt. Andrzej Machnik opisuje zaś swoje przeżycia jako organizator ekspedycji. Opowiada dzieje zimowego zdobycia trzeciego co do wysokości szczytu świata – Kangczendzongi 8598 m n.p.m. Co ciekawe samo wejście na szczyt dokonane przez Jerzego Kukuczkę i Krzysztofa Wielickiego 11 stycznia 1986 r. opisane jest w kilku zdaniach. Czytelnik nie znajdzie też w tej książce długich opisów prowadzonej akcji górskiej.
Najwięcej uwagi autor poświęca trudnościom organizacyjnym jakie spotkały go przed wyprawą. W negatywnym świetle przedstawia poprzednie wyjazdy, w których brał udział, a także światek Polskiego Związku Alpinizmu, który zdaniem Andrzeja Machnika zamiast pomagać w rozwijaniu polskiego himalaizmu i wspierać oddolne inicjatywy wyprawowe utrudnia im powstawanie. Z opisu stosunków panujących na szczeblu władz PZA można wysnuć wniosek, że prywatne porachunki i animozje biorą górę nad ideami, dla których został powołany ten związek. Autor nie boi się używać gorzkich słów w stosunku do najbardziej znanych osobistości polskiego alpinizmu takich jak np. Andrzej Zawada. Wyraźnie wyraża też swoje pretensje w stosunku do najlepszych naszych himalaistów Jerzego Kukuczki i Krzysztofa Wielickiego, którzy jak to ujmuje sam autor, wspinali się na szczyt po plecach swoich kolegów. Jego zdaniem dwójka zdobywców szczytu w pogoni za kolejnymi ośmiotysięcznikami nie robiła prawie nic w czasie przygotowań do wyprawy i zwijaniu obozów tuż po niej. W książce opisane jest także tragiczne wydarzenie jakim była nagła śmierć w wyniku choroby górskiej wspaniałego człowieka i wielkiego himalaisty Andrzeja Czoka. Na samym końcu autor z goryczą opisuje nieprzyjemności jakie spotkały go po powrocie z wyprawy. Przedstawiona jest także piramida logistyczna ekspedycji na Kangczendzongę.
Czy po przeczytaniu tej książki czuję się rozczarowany dniami chwały naszego rodzimego himalaizmu? Obdarty ze złudzeń? Nie!
Książka choć moim zdaniem nie jest wybitnym dziełem literackim, bądź też zasługującym na miano klasyki powieści górskiej sama w sobie jest interesująca i warta przeczytania. Pokazuje coś o czym inni autorzy nie piszą wcale, bądź zdawkowo, ukrywając gdzieś między wierszami swych powieści – tą drugą stronę medalu. Okazuje się, że świat ludzi gór, choć tak bogaty, wspaniały i wielobarwny jest tworzony przez człowieka i nie brakuje mu więc zwykłych ludzkich ułomności, z którymi borykamy się na co dzień. Można by rzec – życie. Moim zdaniem dobrze, że tak jest. Przywrócenie światu gór twarzy zwykłego człowieka, gdzie wielkie idee przeplatane są dobrze znanymi nam słabościami, paradoksalnie zwiększa mój podziw dla postaci, które go tworzą. Bo nie podziwiam już herosów, nieustraszonych półbogów, a zwykłych ludzi, którzy potrafili wznieść się na wyżyny swoich możliwości. To sprawia też, że osoby te są mi jeszcze bliższe, a moje górskie marzenia bardziej realne… ;)
Najwięcej uwagi autor poświęca trudnościom organizacyjnym jakie spotkały go przed wyprawą. W negatywnym świetle przedstawia poprzednie wyjazdy, w których brał udział, a także światek Polskiego Związku Alpinizmu, który zdaniem Andrzeja Machnika zamiast pomagać w rozwijaniu polskiego himalaizmu i wspierać oddolne inicjatywy wyprawowe utrudnia im powstawanie. Z opisu stosunków panujących na szczeblu władz PZA można wysnuć wniosek, że prywatne porachunki i animozje biorą górę nad ideami, dla których został powołany ten związek. Autor nie boi się używać gorzkich słów w stosunku do najbardziej znanych osobistości polskiego alpinizmu takich jak np. Andrzej Zawada. Wyraźnie wyraża też swoje pretensje w stosunku do najlepszych naszych himalaistów Jerzego Kukuczki i Krzysztofa Wielickiego, którzy jak to ujmuje sam autor, wspinali się na szczyt po plecach swoich kolegów. Jego zdaniem dwójka zdobywców szczytu w pogoni za kolejnymi ośmiotysięcznikami nie robiła prawie nic w czasie przygotowań do wyprawy i zwijaniu obozów tuż po niej. W książce opisane jest także tragiczne wydarzenie jakim była nagła śmierć w wyniku choroby górskiej wspaniałego człowieka i wielkiego himalaisty Andrzeja Czoka. Na samym końcu autor z goryczą opisuje nieprzyjemności jakie spotkały go po powrocie z wyprawy. Przedstawiona jest także piramida logistyczna ekspedycji na Kangczendzongę.
Czy po przeczytaniu tej książki czuję się rozczarowany dniami chwały naszego rodzimego himalaizmu? Obdarty ze złudzeń? Nie!
Książka choć moim zdaniem nie jest wybitnym dziełem literackim, bądź też zasługującym na miano klasyki powieści górskiej sama w sobie jest interesująca i warta przeczytania. Pokazuje coś o czym inni autorzy nie piszą wcale, bądź zdawkowo, ukrywając gdzieś między wierszami swych powieści – tą drugą stronę medalu. Okazuje się, że świat ludzi gór, choć tak bogaty, wspaniały i wielobarwny jest tworzony przez człowieka i nie brakuje mu więc zwykłych ludzkich ułomności, z którymi borykamy się na co dzień. Można by rzec – życie. Moim zdaniem dobrze, że tak jest. Przywrócenie światu gór twarzy zwykłego człowieka, gdzie wielkie idee przeplatane są dobrze znanymi nam słabościami, paradoksalnie zwiększa mój podziw dla postaci, które go tworzą. Bo nie podziwiam już herosów, nieustraszonych półbogów, a zwykłych ludzi, którzy potrafili wznieść się na wyżyny swoich możliwości. To sprawia też, że osoby te są mi jeszcze bliższe, a moje górskie marzenia bardziej realne… ;)
bardzo mi się podoba pomysł, że w ramach przerywnika piszecie o książkach, na które warto zwrócić uwagę. Będzie to dla mnie jakiś wyznacznik po co jeszcze mogę sięgnąć
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie i trzymam kciuki. KasiaCh