piątek, 11 czerwca 2010

Niespodziewane atrakcje na Col Rosie


Pod koniec naszego pobytu w Dolomitach w 2008 r. na placu boju zostało tylko nas troje: Malkolm, Aga i ja. Reszcie ekipy (Oli, Przemkowi i Marcelowi) pokończyły się urlopy. My zaś już trochę zmęczeni fizycznie trzytygodniową tułaczką (z krótkimi okresami odpoczynku) po górskich bezdrożach, zapragnęliśmy tzw. dnia restartu. Mając też poczucie, że nasz czas w Dolomitach także dobiega końca nie chcieliśmy zupełnie bezczynnie spędzać tych ostatnich chwil. Wybraliśmy więc naszym zdaniem krótką trasę na jak na warunki alpejskie niski dwutysięcznik Col Rosę.

Góra wznosi się na rubieżach Cortiny d’Ampezzo. Wiedzie na nią krótka, treningowa 1 godzinna ferrata Ettore Bovero. Przez Dariusza Tkaczyka została ona zaklasyfikowana do tras trudnych. Za kampingiem Olimpia szlak wiedzie szeroką ścieżką przez las aż do samych podnóży Col Rosy. Z tego miejsca zakosami wznosi się tuż ponad górną granicę lasu. Stajemy koło tablicy oznajmiającej nam początek ferraty i już wiemy, że nie będzie tu przelewek. Droga wspinaczkowa wiedzie niemalże pionowo górę, bez zbędnych zakosów, bądź też chwili wytchnienia na trawersach.

Via ferrata to stalowa lina poprowadzona wzdłuż szlaku i co kilka metrów przytwierdzona do ściany. Do liny tej turysta wpina się przy użyciu lonży. Im większe są odległości między kolejnymi przepinkami tym dłuższe grożą loty i co za tym idzie można sobie zrobić większą krzywdę. Na trawersach jest spokojnie, bo w razie odpadnięcia od ściany spada się tylko na odległość ramienia lonży (kilkadziesiąt centymetrów). Zakosy też są nienajgorsze, bo lot w dół jest hamowany tarciem po linie.

Tu lina wiedzie niczym piorunochron. Nie ma tu żadnych dodatkowych ubezpieczeń w postaci klamr, prętów bądź drabin. Poza stalową liną do dyspozycji mamy jedynie naturalne chwyty w skale. Wspinaczka nie idzie już tak łatwo jak to było np. na Marmoladzie. Są chwile, gdy na dłuższy czas zatrzymuję się i myślę: „no dobra i co dalej?”. Jednak świadomość, że droga w dół po ścianie skalnej z każdym metrem robionym przez nas w górę staje się coraz bardziej niewykonalna dopinguje do wzmożonego wysiłku. Jest wreszcie krótki i mocno eksponowany trawers. Widoki są bajeczne. Pod nami niczym marchewki w ogródku sterczą lśniące w słońcu drzewa iglaste. Dalej w dole są bogate zabudowania Cortiny. Z drugiej strony w oczy rzuca się obraz doliny Val Travenanzes z malowniczymi wodospadami i ścianami skalnymi Tofan.

Po pokonaniu pionowej skały wchodzimy na płaski teren porośnięty kosówką. To jeszcze nie szczyt, ale jesteśmy już bardzo blisko. Jeszcze tylko jeden wyższy stopień skalny ubezpieczony klamrami i stajemy koło krzyża na wierzchołku Col Rosy. Wyjmujemy ze stalowej skrzynki księgę wpisów. Spędzamy czas fotografując i śmiejąc się z zabawnych tekstów naszych rodaków, którzy po emocjonującej trasie dawali upust swemu napięciu. Sami kreślimy kilku słów, aby zostawić tu po sobie jakiś ślad i stromymi zakosami wśród gęsto rosnącej kosodrzewiny ruszamy w dół. Jeszcze tylko trasa powrotna do naszego kampingu na drugi koniec Cortiny i zmęczeni po kolejnym dniu pełnym trudów i atrakcji kładziemy się spać w namiotach… a miało być tak łatwo i spokojnie. Nie docenialiśmy tej trasy. Zeszło nam na jej pokonanie łącznie z dojściem tam i z powrotem dobrych kilka godzin. Był to jeden z najbardziej aktywnie spędzonych przez nas dni ;)

















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz