czwartek, 24 czerwca 2010

Szalona majówka cz. II


Wstajemy wcześnie rano (ale znów bez przesady). Przed nami tylko Szpiglasowy Wierch, a na jego pokonanie mamy przecież cały długi dzionek. Pierwsze co nas zastanowiło, to fakt, że większość turystów po opuszczeniu schroniska nie kieruje swych kroków do odejścia żółtego szlaku, a wbija od razu na stok. Może po prostu nie idą tam, gdzie my… ale skoro nie na Szpiglas, to gdzie… na Opalony Wierch?


Nic to! Nie będziemy błądzić. Idziemy szlakiem, który bardzo dobrze znamy. Wraz z nabieraniem wysokości robi się coraz bardziej ciekawie. Stromy stok schodzi wprost do Wielkiego Stawu, a tam mimo pokrywy lodowej na całym jeziorze, wyraźnie widać podział na poszczególne kry. Lód jest już dość cienki. Ewentualny zjazd po stoku mógłby mieć swój finisz w głębokiej wodzie. Oddychamy z ulgą, gdy teren zaczyna się wypłaszczać. Idziemy teraz dnem wielkiego kotła otoczonego grzbietem Marchwicznego i Szpiglasa. Tu spotykamy turystów, którzy od razu ze schroniska wbili na stok. Okazało się, że tak prowadzi trasa zimowa. Jest ona w takim przebiegu mniej męcząca, a także omija niebezpiecznie strome miejsca.
Z kotła szlak zimowy poprowadzony jest frontalnie dnem żlebu na samą przełęcz. Łańcuchy znajdujące się pod śniegiem mijamy z lewej strony. Teraz już nie kombinujemy z własnymi wariantami, a trzymamy się śladów idących przed nami zaprawionych w boju turystów. Robi się coraz bardziej stromo, ale przynajmniej ewentualny zjazd zakończy się na dnie kotła, a nie w jeziorze. Stromizna daje się we znaki. Co kilkanaście kroków robimy postój, aby złapać oddech. Chwile te wykorzystujemy do podziwiania widoków rozpościerających się na Dolinę Pięciu Stawów Polskich i jej otoczenie. Wszędzie tylko skały i śnieg. To już kwestia gustu, ale dla mnie ten monochromatyczny wysokogórski krajobraz jest po prostu bajeczny.

Pod samą przełęczą chwila zwątpienia, bo do pokonania mamy skalno-lodowy komin o wysokości około 3 metrów. W tych czasach swoje raki posiadaliśmy tylko my z Agą. Forest ma na nogach koszykowe Agnieszki, a ja do moich MTFów wpięte mam swoje półautomaty. Malkolm raków jeszcze wówczas nie posiadał. Czekan także był nie do uświadczenia w grupowym ekwipunku. W zamian nich musiały nam wystarczyć skrócone do maksimum kijki. Upadek w kominie skończy się pewnie dłuższym zjazdem do dna kotła, ale poza nieprzyjemnościami jazdy, żadnych poważnych skutków nie powinniśmy doznać. Przy górnej krawędzi komina dostrzegamy nachylone w naszym kierunku twarze. Parę chwytów przemarzniętych skał i już po chwili stresu siadamy obok innych turystów na przełęczy.

W kierunku Morskiego Oka nic nie widać. Ogarnia nas totalna biel. Jedno jest pewne, kominem w dół nie schodzimy. Zejściem zresztą będziemy się martwić później, bo przecież czeka nas jeszcze droga na szczyt. Być na przełęczy i nie zdobyć Szpiglasowego Wierchu to byłby grzech. Ruszamy z jeszcze jednym przypadkowym towarzyszem (bardzo sympatycznym, który po powrocie przesłał nam na maila swoje zdjęcia) w kierunku wierzchołka. Nasz nowy kolega, dużo lepiej od nas wyposażony w sprzęt na zimowe warunki przeciera szlak. My gęsiego podążamy w odpowiednich odstępach za nim. Grań Szpiglasa zimą wydaje się naprawdę ostra. Szeroka na dwie stopy ze stromo opadającymi stokami po obu stronach robiła na mnie imponujące wrażenie. Forest zielony ze stresu (ma przecież lęk wysokości) jakoś sobie radzi. Na szczycie stoimy wśród otaczającej nas zewsząd bieli. Niby widoków żadnych, a było coś magicznego w tej chwili. Dobra Panowie pora wracać na przełęcz. Nasz nowy towarzysz prosi o zmianę na prowadzeniu. Jego raki bez antysnow-ów oblepione są od spodu mokrym śniegiem. Pod podeszwą buta zamiast zębów raków śnieżna łyżwa. Co parę kroków musi się zatrzymywać i opukiwać je czekanem. Ja prowadzę, za mną podąża nasz nowy kolega, za nim trochę woniej Forest, a grupę zamyka Malkolm. Adaś stwierdza, że na stojąco nie da rady i zaczyna iść na czworakach po ostrej grani. Skończyło się to tym, że zęby raków na jednej nodze zaczepiły się o nogawki spodni drugiej. Forest zaczyna się szarpać i do tego niebezpiecznie balansować na krawędzi. No i mamy mały impas. Na szczęście idący jako ostatni Malkolm rozwiązuje kryzys odczepiając feralną nogawkę od raków. Po chwili cali i zdrowi stoimy już z powrotem na przełęczy. Droga w dół w kierunku Morskiego Oka zaczyna się ciężko, bo widoczność ograniczona jest do paru metrów i nie widać ścieżki. Na szczęście w pewnym momencie rozjaśnia się na tyle, że odnajdujemy szlak i bezproblemowo schodzimy nim do samego Moka. Stamtąd znów Doliną Roztoki w górę i czarnym szlakiem do naszej przystani w Dolinie Pięciu Stawów Polskich.

Wracamy do schroniska późnym wieczorem, a to miała być taka łatwa i krótka trasa na dzień restartu. Nie spodziewaliśmy się, że będziemy schodzić do Moka i stamtąd na około znów wracać do Piątki i już na pewno nie spodziewaliśmy się takich trudności na Szpiglasie. Dziś już z innym sprzętem i większym doświadczeniem pewnie pokusilibyśmy się na zejście w dół pamiętnym kominkiem zaoszczędzając masę czasu. Przygoda przednia, ale Forest zmordowany po dwóch ciężkich dniach stwierdza stanowczo, że kolejny dzień wędrówki na pewno sobie odpuszcza. Choć pełen radości po przeżyciu tylu przygód w tak krótkim czasie, mówi że jak na razie starczy mu już na jakiś czas emocji. Przed Malkolmem i mną kolejny, ostatni już dzień wędrówki… zapewniam, że także pełen wrażeń ;)







1 komentarz:

  1. I tak warto zaliczyć wyprawę do udanych :) mimo wszystkich trudności!

    OdpowiedzUsuń