Wypad w Tatry planowaliśmy już od dłuższego czasu. Nie mogłem się doczekać, kiedy wreszcie będę miał okazję z bliska zobaczyć jeden z obiektów mojego zainteresowania w kontekście pracy magisterskiej – Kozią Dolinkę. Mimo licznych perypetii tuż przed samym wyjazdem, stawiliśmy się we trzech: Forest, Malkolm i ja na katowickim dworcu.
Tuż po pierwszej w nocy mieliśmy wsiąść do pociągu w kierunku Zakopanego. Już na starcie niemiła niespodzianka, bo nasz środek transportu odbywający trasę z Wrocławia na daną chwilę był już opóźniony ponad 2 godziny. Naszych nastrojów nie poprawiały magiczne komunikaty głoszone przez dworcowe megafony: „Opóźnienie pociągu może ulec zmianie”. W końcu po około trzech godzinach zguba wtacza się powoli na peron. Pięć wagonów zupełnie pustych… ale to do Przemyśla i dwa nabite pod sam sufit ludźmi… do Zakopanego. Do pociągu z ledwością można by upchnąć plecak, ale nie kilkadziesiąt osób stojących na dworcu w Katowicach. W końcu po ostrych protestach pasażerów dołożyli dodatkowy wagon. Na peronie „dziki zachód”: ludzie wskakujący przez okna, wrzucający bagaże, duże grupy zorganizowane, skutecznie porozbijane i rozpierzchnięte, ale na szczęście wszyscy jedziemy! Może siedząc na podłodze, przyciśnięty własnym plecakiem i otoczony gęsto ciałami innych „podróżnych” (choć nie wiem czy tak zbitą masę jeszcze można nazywać podróżnymi), ale jedziemy.
W Zakopanym lądujemy po godzinie 10.00… czyli trochę późno. Śmiechu warte, żeby 300km w XXI w. jechać 9 godzin. Łapiemy busika w kierunku Kuźnic i już po upływie pół godziny jesteśmy wreszcie na długo oczekiwanym szlaku. Gdzieś koło 12.00 stajemy na progu schroniska Murowaniec i tu kolejna niespodzianka, bo brak wolnych miejsc (a my głupki nie pomyśleliśmy wcześniej, żeby coś zarezerwować… choć z drugiej strony kiedy trzeba by to zrobić na okres majówki… rok wcześniej?). Spanie na podłodze niestety jest już niemożliwe. W schronisku tłumaczą się nowymi przepisami pożarowymi.
Nie tracimy tu więcej cennego czasu… do zmroku coraz bliżej, a my nawet nie jesteśmy w stanie określić ile jeszcze nam przyjdzie maszerować przed siebie. Dookoła nas white-out… gdziekolwiek zwrócić wzrok tam biel. Na szczęście mamy UŚ-owy GPS, który pobrałem na konto badań do pracy magisterskiej z uczelni. Idziemy szlakiem w kierunku drogi do Moka. Po drodze dzwonimy najpierw do schroniska w Roztoce, później do samego Moka. Wszędzie słyszymy odmowę. Plecaki ciążą nam coraz bardziej. Najgorzej ma Forest, który swego czasu przeszedł poważną operację kręgosłupa i nie powinien go aż tak forsować. Pozostaje nam już tylko marsz Doliną Roztoki w kierunku schroniska w Dolinie Pięciu Stawów Polskich. Ostatnia deska ratunku. Tam nas chyba nie zawrócą na dół do Zakopanego, bo wtedy to już sam nie wiem co zrobimy.
Zbliżała się godzina 20.00 i zapadała ciemność w czasie, gdy my czarnym szlakiem w głębokim śniegu mozolnie pięliśmy w kierunku tego najwyżej w Tatrach położonego schroniska. Na jego progu stanęliśmy już grubo po zmroku. Na szczęście przygarnęli nas na podłogę. Styrani po nieprzespanej nocy i całym dniu marszu ledwo stoimy. Ehhh jak to dobrze, że istnieją jeszcze takie wspaniałe miejsca jak Piątka w Tatrach. Wieczorem nie obyło się oczywiście bez przepysznej szarlotki i kubka grzanego wina. Zmordowani usnęliśmy mimo gwaru, który panował w schronisku.
W ten sposób zamiast prostej trasy dojściowej do schroniska mieliśmy kilkugodzinne przebieranie nogami w śniegu. Nie ma co, kolejnego dnia musimy odpocząć… zrobimy tylko jakąś w miarę krótką i prostą trasę, a później wczesnym popołudniem wrócimy do Piątki i resztę wieczoru spędzimy na grze w karty. Za cel, mając jeszcze w pamięci łatwy szlak, który robiliśmy latem, wybraliśmy Szpiglasowy Wierch. Forest zwiedziony naszym sielankowym opisem trasy bez chwili wahania postanowił iść. Wcześniej mówił coś o dniu restartu, "ale jak trasa taka krótka i łatwa, to czemu nie"… no i było wesoło :D buhahahahha
Przygoda goni przygodę :) Dolina Piątki jest najlepsza spośród wszystkich :D
OdpowiedzUsuń