niedziela, 19 września 2010

Świeża relacja z Małej Fatry


A oto najświeższa, jeszcze ciepła relacja z wyprawy na Małą Fatrę. Pasmo to nie jest zaliczane do gór wysokich, ale zaskoczyło nas bogactwem krajobrazu i szlaków. Nie może go więc tu zabraknąć.

W ubiegłym tygodniu (14-17.09.2010) mimo nieciekawych prognoz pogody postanowiliśmy zaryzykować wędrówkę w tym popularnym, słowackim górskim parku. I było warto, bo po pojawieniu się na szlaku, jak na zamówienie, zrobiło się słonecznie. Góry nas zapraszały na ciekawą wędrówkę.






Wystartowaliśmy z miejscowości Strecno (360 m n.p.m.) czerwonym szlakiem wiodącym główną granią Małej Fatry. Szlak wiódł początkowo malowniczym, ale i głośnym od pobliskiej autostrady, dnem przełomowej doliny Wagu. Po niedługim marszu dotarliśmy do ruin Starego Zamku, gdzie zrobiliśmy trochę zdjęć i odpoczęliśmy. Od tego miejsca szlak wiódł dalej już spokojnym grzbietem. Na tym w większości wapiennym podłożu, góry porośnięte są buczyną z domieszkami świerków, a w wyższych partiach sosen karłowatych zwanych popularnie kosówką. Ale oczywiście bogactwo flory i grzybów mimo wszystko miło urozmaicało widoki. Często też las przerzedzał się na grani by odsłaniać nam potężny przełom Wagu. Dzień zrobił się bardzo gorący, a my ociekaliśmy potem pod naszymi dość ciężkimi plecakami. Często też odpoczywaliśmy, bo przewyższenia do pokonania tego dnia mieliśmy naprawdę spore.





Pierwszym punktem orientacyjnym na szlaku miało być schronisko Chata pod Suchym (1000 m n.p.m.). Około 500 m przed schroniskiem na ścieżce prowadzącej do niego czekał na nas kot, który postanowił być naszym przewodnikiem na tym krótkim odcinku. Na miejscu, do którego nas zaprowadził czekał też jego drugi mruczący kolega. Po krótkim ogłaskaniu sobie nowych znajomych wyruszamy na dalsze podejście ku szczytowi Suchego (1468 m n.p.m.).








Od tego miejsca naszym oczom ukazują się też piękne połoniny. Teraz nasz szlak wiedzie już troszkę węższą i często skalistą granią. Wymaga częstych podejść i obniżeń, a także to przedzierania się przez kosówkę, to na zmianę przyjemnego spacerku wśród wysokich, schnących już traw. Kolejne ważne punkty tego dnia to Stratenec (1512 m n.p.m.), Mały Krywań (1671 m n.p.m.) i Wielki Krywań (1708 m n.p.m.) – najwyższy szczyt Małej Fatry. To była długa i męcząca jednak trasa, bo szliśmy ponad 7 godzin, po bardzo krótkiej nocy związanej z dojazdem na Słowację.

Około godziny 19-stej byliśmy w schronisku Chata pod Chlebom (1415 m n.p.m.), gdzie zatrzymaliśmy się na noc. Miejsce to nas bardzo pozytywnie zaskoczyło ze względu na atmosferę i bardzo niskie ceny (3€ za nocleg). Będąc przy kwestii kosztów przyznam, że mimo iż nasi południowi sąsiedzi są już w strefie Euro, ceny dla nas, Polaków są wciąż bardzo przyzwoite, o czym przekonało nas nie tylko to schronisko.












Następnego dnia czekała nas kolejna długa, graniowa trasa. Pogoda już właściwie od poprzedniego popołudnia nie rozpieszczała, ponieważ wiał już dość zimny wiatr i momentami przetaczały się ciężkie chmury. Na szczęście jednak nie padało, więc wystarczyło się cieplej ubrać i maszerować przed siebie. Naszym pierwszym szczytem był Chleb (1645 m n.p.m.). Stąd niezwykle wietrzną granią dotarliśmy na Poludnovy Grun (1460 m n.p.m.). Przed nami był teraz Ston, pokryty od tej strony jarzębinowym lasem i dużą ilością błota. Trzeba przyznać, że o tej porze w górach tych było już wilgotno i bardzo ślisko na szlakach. To co jednak nas spotkało na tej górze, pobiło chyba wszelkie rekordy. Zmęczenie po długim marszu z plecakiem i świadomość głównego celu tego dnia, czyli Wielkiego Rozstućca, zniechęciły mnie do dłuższej o 2 godziny trasy przez tą górę, więc tu wybraliśmy wariant obejściowy. O ile w tych górach pokonywaliśmy trasy zgodnie z czasem podawanym na szlakach lub szybciej, to ten odcinek troszkę nam się wydłużył przez to gramolenie w leśnym bagnisku.



Na przełęcz Medziholie dotarliśmy zmęczeni i strasznie ubrudzeni. Na szczęście tego dnia już nie mieliśmy spotkać takich błot. Teraz podchodziliśmy na Wielki Rozsutec (1609 m n.p.m.). Samo podejście na szczyt wiodło już po skałach, pojawiły się też umocnienia w postaci łańcuchów. Nie był to jednak bardzo trudny szlak, bo było dużo wygodnych chwytów i stopni, więc udało nam się z Michałem je pokonać bez dotykania łańcucha. Po zejściu na przełęcz Medzirozsutce kusił troszkę pobliski Mały Rozsutec, ale odłożyliśmy ten plan na następny dzień.










Wybraliśmy zejście słynną doliną Horne Diery a potem Dolne Diery. I nie było czego żałować, bo rzeka tworząca dolinę wcina się bardzo głęboko, tworząc momentami wąskie i strome wąwozy. Szlak wiedzie ich samym dnem, więc nie obyło się bez zamoczenia butów w rzece i gramolenia po mokrych skałach. No a największą atrakcją są liczne wodospady wraz z towarzyszącymi im kotłami eworsyjnymi. Pokonuje się je za pomocą licznych drabinek, łańcuchów i innych podobnych żelaznych umocnień. Pokonywanie takiej doliny w dół i z dużym plecakiem wymaga dużej uwagi, ale poszło nam to dość sprawnie. Szlak schodzi do Białego Potoku, skąd mamy jeszcze 2 kilometry do Terchovej, gdzie planujemy nocleg.



Terchova, miejsce urodzenia Janosika i główne zaplecze noclegowe Małej Fatry, trochę nas zaskoczyła. Oczywiście miejscowość jest bardzo ładna i zadbana, jak również tutejsze liczne pensjonaty. Mało jest tu jednak miejsc, gdzie można coś zjeść na mieście. A jak już to kuchnia włoska. Jest to chyba najlepsza kuchnia świata, ale słowacka też jest pyszna i jak na skalę miejscowości to stanowczy brak.














Następnego dnia wstajemy dość wcześnie, by tym razem bardziej na lekko pozwiedzać tutejsze piękne góry i nie mniej ciekawe doliny. Poranek jest jednak dość mokry i tuż przed wyjściem pojawia się intensywna, ale na szczęście dość krótka ulewa. Postanowiliśmy ją przeczekać a następnie wyruszyć. Gdyby znów zaczęło padać (a chmury nie wróżyły niczego dobrego) mieliśmy zawrócić. Okazało się to dobrą decyzją, bo tego dnia zobaczyliśmy jedynie kilka przelotnych kropel deszczu a od południa wręcz się pięknie wypogodziło.

Wychodząc z miasta pomyliliśmy szlaki i wylądowaliśmy w innej dolinie niż planowaliśmy, ale szlak okazał się jednym z najciekawszych tutaj, więc nie żałowaliśmy. Ruszyliśmy niebieskim szlakiem z doliny Obsivanka. Początkowo głęboko wcięty wąwóz, a potem ścieżka szybko kilka razy zakręca, by znaleźć się przy szczytach wapiennych iglic. Widoki niesamowite a i sam szlak ciekawy, również z żelaznymi umocnieniami. Pojawiły się ekspozycje, jakich jeszcze w tym paśmie nie spotkaliśmy. Mijane turnie skalne często też poruszają wyobraźnię, przypominając to zwierzęta, to ludzkie twarze.

Zeszliśmy na Tiesnavy, gdzie odpoczęliśmy na parkingu i skąd ruszyliśmy na kolejny grzbiet – Boboty, z najwyższym punktem 1085 m n.p.m. Również ciekawy szlak, z umocnieniami łańcuchowymi, choć już mniej eksponowany. Zejście z grzbietu wiodło lasem, gdzie znów było sporo śliskiego błota.








Szlaki ukończyliśmy o 13-stej godzinie, a dzień był już pogodny i szkoda było schodzić, więc Hornymi Dierami poszliśmy na Małego Rozsutca. Pokonywanie Hornych Dierów w górę i na lekko było już dużo łatwiejsze i przyjemniejsze. I co ciekawe, zajęło nam mniej czasu niż w dół. Z przełęczy Medzirozsutce szybko pokonuje się krótki leśny odcinek, bo znaleźć się na dość długim wspinaczkowym podejściu z łańcuchem. Po bardzo przyjemnej wspinaczce, po zaledwie 20 minutach stoimy na Małym Rozsutcu (1343 m n.p.m.). Tego dnia widoczność jest dużo lepsza i widać szeroki, górski horyzont, nawet Tatry. Zejście ze szczytu wiedzie początkowo skalistym, mocno sypiącym się żlebem. Pojawia się też łańcuch. Nie ma tego jednak dużo i trafiamy do lasu, gdzie ścieżka szybko traci wysokość. Nasze tempo marszu nie jest jednak szybkie, bo jest tu dużo błota i trudno utrzymać równowagę. Na końcowym odcinku jeszcze trochę nieprzyjemnego przeciskania przez krzaki, oczywiście nadal w błocie. Dlatego odetchnęliśmy, gdy dotarliśmy wreszcie do Białego Potoku, gdzie obmyliśmy z grubsza buty i kończyliśmy górską część wycieczki.








Moje podsumowanie Małej Fatry: niezwykle malownicze pasmo, które łączy w sobie cechy Beskidów, Pienin, Tatr i Słowackiego Raju. Wszystkiego po trochu, a wiem że zostało nam tam jeszcze parę ciekawych szlaków. Wrzesień – pora idealna do marszu po tych górach. Mało ludzi na szlakach, a ci spotkani to przede wszystkim studenci, polscy i słowaccy, zapaleńcy górscy i sympatyczni ludzie. Dodatkowy plus – pierwsze jesienne barwy i mimo wszystko ciepłe promyki słońca – bajka! Minus – dużo błota, co za tym idzie śliskie szlaki, co dość utrudnia wędrówkę. No a nie ubrudzić się w górach to chyba nie wypada ;-).


1 komentarz:

  1. dzięki :) Piękna relacja. Nigdy nie byłem w tym pasmie. Ale po takich zachętach na pewno będę, tylko nie wiem jakie trasy wybrać? :)

    OdpowiedzUsuń