piątek, 16 lipca 2010

Wyprawa na Mont Blanc


Nasza wyprawa rozpoczęła się w miejscowości Les Houches (990 m n.p.m.), gdzie na parkingu spakowaliśmy plecaki i zostawiliśmy samochód. Stąd kolejka linowa zabrała nas na Bellevue (1794 m n.p.m.). Tu mieliśmy przesiadkę na kolejkę szynową – Tramway du Mont Blanc, który zawiózł nas na Nid d’Aigle (2372 m n.p.m.). I tu zaczęła się właściwa wędrówka zmierzająca na Mont Blanc.





Szlak prowadził początkowo wygodną ścieżką wśród skał, później słabo nachylonymi płatami śnieżnymi. Nasze plecaki zawierały: namioty, śpiwory, karimaty, sprzęt wspinaczkowy, ubrania, gaz, prowiant i aparaty fotograficzne. Maszerowaliśmy malowniczą krainą pełną śniegu, lodu i skał. Równolegle do nas schodził lodowiec de Bionnassay, potrzaskany licznymi szczelinami i serakami. Słońce grzało mocno, więc wysmarowaliśmy się kremami z wysokim filtrem i założyliśmy lodowcowe okulary również z dużą ochroną UV. Zachwyceni nowymi dla nas widokami robiliśmy też dużo zdjęć.




Około godziny 16-stej byliśmy w schronisku Tête Rousse (3167 m n.p.m.). Powyżej, na wysokości około 3200 m n.p.m. rozbiliśmy namioty. Zmęczona pierwszym podejściem ze sporym ciężarem, a także nieprzespaną nocą w samochodzie, szybko zasnęłam w namiocie. Około godziny 17-stej obudził mnie Michał informując, że rozszalała się silna burza. Sąsiedzi z innych namiotów udali się do schroniska, by ją tam bezpiecznie przeczekać. Ja byłam jednak tak śpiąca i zmęczona, że wolałam pozostać na miejscu niż schodzić do schroniska. Obudziłam się około 21-stej, kiedy było już po wszystkim. Michał topił śnieg na palniku, więc ugotowaliśmy kolację i herbatę do termosów. Z pełnym żołądkiem znów dobrze się zasypiało, choć kilka razy obudził mnie chłód mroźnej nocy.



Wstaliśmy przed czwartą. W nocy kamienie obciążające namiot przymarzły do podłoża. Na szczęście i tak planowaliśmy je zostawić, gdyż poinformowano nas o zakazie rozbijania powyżej schroniska Goûter (jak się potem okazało i tak nagminnie łamanym). Decyzję podjęliśmy jednak dobrą, gdyż plecaki zyskały mniejszą wagę. Czekało nas teraz podejście 600 m w górę skalną granią, która z dołu wyglądała stromo i okazale. Wyruszyliśmy wcześnie, aby jak najszybciej przejść słynny żleb Rolling Stones. Jest to stromy, wypełniony śniegiem żleb, którym w ciągu dnia spadają w dużych ilościach i prędkościach odłamki skalne. Trawers tego miejsca okazał nie trudny technicznie, jednak wywołał emocje. Zastanawiała nas zawieszona nad nim lina asekuracyjna na wysokości 2 m nad ziemią. Wpięcie do niej mogło sprawić więcej kłopotu niż pomóc, chyba że ktoś preferuje zjazdy tyrolką.




Większa część szlaku umocniona była żelazną liną, do której wpinaliśmy lonże. Momentami szlak był oblodzony lub drobne skały usypywały się spod nóg. Ze schroniska schodzili też ludzie, więc mijać należało się ostrożnie. Do schroniska Goûter (3817 m n.p.m.) dotarliśmy przed południem. W schronisku wykupiliśmy nocleg, a jako że było bardzo dużo ludzi dostaliśmy miejsce na podłodze. Mieliśmy przed sobą długie popołudnie wylegiwania i zbierania sił. Zrobiliśmy także na lodowcu próbę wiązań liny i asekuracji. Po południu znów była burza. Tym razem nie spałam, wiec widziałam że warunki na ten czas mocno się pogorszyły. Było zimno i padał śnieg. Bałam się, czy nie utrudni to dalszych planów wspinaczkowych, ale prognoza pogody wywieszona w schronisku obiecywała słoneczną i upalną pogodę w do południa a po południu burze. I rzeczywiście prognozy się sprawdziły.




Około godziny 21 schronisko zabierało się do snu, my oczywiście też. Około 22 zauważyłam przez okno, że burza ustąpiła i znów nadszedł ładny wieczór. Miałam w miarę wygodny nocleg na ławce, ale jakoś źle mi się spało. Ulgą był dźwięk budzika o 1 rano. Nikt jednak się nie zbierał, więc nie chcieliśmy sami hałasować. Po upływie pół godziny ludzie zaczęli jednak wstawać i zaczął się ogólny harmider. Kiedy wstałam już na dwie nogi okazało się, że nocleg na tej wysokości ma już swoje skutki. Mianowice kręciło mi się trochę w głowie i miałam mdłości. Nic nie jedząc, ubraliśmy się i wyszliśmy z mocno już zatłoczonego i rozbudzonego schroniska. Wszyscy szykowali się do wyjścia i co chwila kilkuosobowe zespoły wychodziły na szlak, my także.




Noc była piękna. Był mróz, ale lekko odczuwalny, bo noc była prawie bezwietrzna. Niebo usłane było milionami gwiazd, a po nami widać było rzędy świateł wzdłuż ulic i nocną szatę francuskich miasteczek. I tak ruszyliśmy zdobywać najwyższy szczyt Europy.
Początek marszu był dla mnie męczący, szybko łapałam zadyszkę, a dłuższe postoje nie wchodziły w rachubę, bo wyżej wiał dość przenikający wiaterek. Na szczyt wszyscy szli „na lekko”. Na sobie mieliśmy wszystkie ubrania i cały sprzęt. W plecakach było tylko niezbędne jedzenie i picie na drogę.

Najpierw dotarliśmy na szczyt Dôme du Goûter (4304 m n.p.m), po czym lekko schodziliśmy. Kolejne podejście i mijamy już schron Vallot (4362 m n.p.m). Zrobiliśmy tu chwilę odpoczynku, napiliśmy się, spróbowaliśmy coś zjeść. Choć w tych warunkach nawet czekolada nie smakowała i nie chciała przejść przez blokujące wszystko gardło. Zmusiłam się do dwóch kostek, kilku bakalii i kubka słodkiej herbaty. Mimo wszystko dało to siły na dalszy marsz. Posiłkowałam się też tabletką aspiryny.





Kontynuowaliśmy podchodzenie i robiło się też coraz jaśniej. Byliśmy wysoko na grani, gdy słońce na dobre zaczęło dawać się we znaki. Oczywiście szybko wyciągnęliśmy kremy i okulary ochronne. Szłam cały czas pierwsza na linie, dość często robiliśmy też krótkie postoje, by znów ruszać w lepszym tempie. Grań wydawała się nie mieć końca. Gdy już wydawało się, że wchodzimy na najwyższy widoczny punkt, okazywało się że to lekkie wypłaszczenie przed kolejnym podejściem. Tabletka przeciwbólowa zaczęła działać i czułam się już lepiej. Muszę przyznać, że kondycyjnie wręcz czułam się bardzo dobrze i gdy tylko zelżał ból głowy miałam ochotę na porządny marsz. Bycie związanym liną jednak zobowiązuje. W kilku momentach grań mocno się zwężała. Część zespołów schodziła też już ze szczytu i w wąskich miejscach częściej dochodziło już do mijanek, więc nasze tempo zmalało.





Po godzinie 8 stanęliśmy na szczycie Mont Blanc (4810 m n.p.m.). Zrobiliśmy tam dużo zdjęć. Pogoda była wymarzona, słoneczna, z przejrzystym powietrzem, lekkim wietrzykiem. Na tej wysokości już każdy z nas poczuł wysokościowy ból głowy.




Schodziliśmy tą samą trasą. Zamieniliśmy się teraz kolejnością i teraz ja szłam ostatnia. Teraz też dopiero dobrze widzieliśmy piękne kształty mijanego nocą lodowca. Do schroniska Goûter dotarliśmy po godzinie 13-stej, szczęśliwi z dotarcia w bezpieczne miejsce w komplecie. Gromadzące się chmury obiecywały nadejście burzy, jednak ja, Michał i Malkolm postanowiliśmy schodzić do Tête Rousse, do naszych namiotów.





Po przepakowaniu plecaków, znów na ciężko zaczęliśmy schodzić skalną granią, której pokonywanie w dół nie było już tak przyjemne. Po drodze dopadła nas burza i usłyszeliśmy bzyczenie naelektryzowanych skał. Gdy zbliżaliśmy się do żlebu Rolling Stones co jakiś czas słyszeliśmy i widzieliśmy spadające głazy. Tym razem będziemy przechodzić to miejsce w godzinach popołudniowych i w deszczu, co napawało nas niemałym strachem. Żleb pokonaliśmy szybkim marszem, upewniając się najpierw czy nic na nas nie leci. Gdy schodziliśmy już ze śniegu na skałę, tuż za nami, środkiem żlebu zsunęła się śnieżno-ziemna lawinka. Jeden kamień wykonał też lot, ale zatrzymał się na szczęście nad nami. Teraz już spokojniejsi pokonaliśmy ostatni odcinek do namiotów już w silnych strugach deszczu.



Namioty były już troszkę wilgotne, a my z mokrymi rzeczami wgramoliliśmy się do środka. Wodę grzaliśmy z Michałem w namiocie, żeby troszkę zagrzać. Burza znów rozszalała się na dobre i co chwila było słychać zsuwające się lawiny lub kamienie. Po ciepłym posiłku, wgramoliliśmy się do śpiworów, gdzie zmęczeni długim dniem marszu szybko usnęliśmy.

Obudziliśmy się o 9 rano w ciepłym, nasłonecznionym już namiocie. Spokojnie zjedliśmy śniadanie i zwinęliśmy obóz. Jeszcze trochę zaczekaliśmy na schodzącego do nas Adama. Pogoda była słoneczna, choć już w przedpołudniowych godzinach zbierały się chmury i zrywał dość chłodny wiatr. Kiedy byliśmy w komplecie zeszliśmy do Nid d’Aigle, gdzie spotkaliśmy grupę kozic a w okolicy kolejki, tłumy turystów. Ściśnięci niczym śledzie wracaliśmy kolejką w dół, zadowoleni ze szczęśliwego finału wyprawy.



Kolejnego dnia odpoczywaliśmy w Chamonix, gdzie próbowaliśmy smakołyków francuskiej kuchni, odwiedzaliśmy liczne sklepy ze sprzętem sportowym i pamiątkami. Zwiedziliśmy także Muzeum Alpinizmu i Muzeum Kryształów, wraz z ekspozycją Lodowce i Ludzie. To był dzień zasłużonego, ale i bardzo udanego również odpoczynku.





2 komentarze:

  1. Michał pozazdroszczę takiej wyprawy!!!
    Rafał Ochojski

    OdpowiedzUsuń
  2. "Zrobiliśmy także na lodowcu próbę wiązań liny i asekuracji."
    ludki, jak wy dopiero w Gouterze uczycie się wiązać węzły i asekurować, no to ja bardzo przepraszam... potem w świat idzie wiadomość "znowu zginęli alpiniści"
    chyba w niewłaściwym miejscu się znaleźliście

    OdpowiedzUsuń